Aleksander Szczygło: Na drugie miał łobuz

Aleksander Szczygło: Na drugie miał łobuz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Może to głupie, ale z Aleksandrem Szczygłą najbardziej kojarzy mi się historia jego skradzionego roweru, którym każdej niedzieli jeździł po Lesie Kabackim. Szczygło zawsze upominał się o ten rower u byłego szefa resortu spraw wewnętrznych i administracji Grzegorza Schetyny, odpowiedzialnego za policję.
„No co z tym rowerem? Macie coś?". „Cały czas szukamy". „Wy się nadajecie do szukania… Oj, Grzesiek”. „Powiedz, jaką chcesz markę, to ci najwyżej inny znajdziemy” – cytował mi te rozmowy w saloniku prasowym Biura Bezpieczeństwa Narodowego, zajadając czekoladki lub popalając papierosa. Obaj politycy prywatnie się lubili. – Grzesiek to taki łobuz, można się z nim pośmiać – mówił o Schetynie sam Szczygło. Ten „łobuz” brzmiał w jego ustach wyjątkowo serdecznie. I trochę tak, jakby z niełobuzami w ogóle nie dało się pożartować. Szczygło sam był zresztą nie mniejszym zawadiaką.

Historię ze skradzionym rowerem sam też chyba lubił. Opowiadał mi ją kilka razy. Nie protestowałem, bo fajnie było popatrzeć, jak odgrywa dialog ze Schetyną i na koniec wybucha śmiechem. – Widziałem, jak kiedyś zaczepiał Schetynę na sali sejmowej. A że nie mógł krzyczeć, to pokazał znak pedałowania rękami. Schetyna, wskazując na Sikorskiego, wyszeptał: „To Radek za tym stoi". Olek parsknął śmiechem – wspomina jeden z posłów. Była to oczywiście aluzja do rywalizacji Szczygły z Sikorskim, czasami może zbyt zaciętej, ale zawsze rzeczowej i dotyczącej wojska. Szczygło kochał armię, choć nigdy nie mówił o niej takimi słowami. Chyba nie lubił patosu. Kiedy przyznawał, że chciałby jeszcze kiedyś wrócić do MON, było jednak widać, że to dla niego coś więcej niż praca. Było w nim zresztą coś żołnierskiego. Nigdy nie widziałem go niedogolonego czy w źle wyprasowanej koszuli. Nawet garnitur wyglądał na nim trochę jak mundur. No i te buty. Klasyczne lakierowane lloydy. Irytująco błyszczące. Gdy spytałem, czy wychodzi w nich czasem na dwór, okazało się, że ma kilka identycznych par.

Kiedy dzwoniłem, żeby się umówić na kawę, zawsze złośliwie dodawał: „No, dobrze. Rano nie proponuję, bo wiem, że redaktorzy śpią do południa. A właściwie, to co znowu się urodziło? Bo na głupoty szkoda mi czasu". Tak samo droczył się ze swoim rzecznikiem Jarosławem Rybakiem. – Obaj przychodziliśmy do biura na dziewiątą. Kiedy był pierwszy, ochrzaniał mnie, że dyrektor nie może przychodzić po ministrze. Kiedy ja pojawiałem się wcześniej, prosiłem, by sekretarka przekazała mu, że czekam na niego od pół godziny – wspomina Rybak.

Przeczytaj cały artykuł w najnowszym wydaniu tygodnika Wprost.