Dewaluacja słów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Po co Mikołajczyk założył PSL, kiedy program PSL-u niczym nie różni się od programu SL? Dlaczego Żuławski targował się i „robił szum” w PPS-ie, kiedy jego tezy programowe są takie same co PPS-u? Po co tworzyć nowe partie polityczne, kiedy istniejące wyczerpały już wszelkie demokratyczne możliwości programowe? Oto jakie pytania stawiają wciąż niewinnie wiadomi publicyści.
Otóż rzeczywiście – program PSL niewiele się różni od programu SL, a tezy Żuławskiego od tez jego antagonistów. A jednak mimo to rozumiemy Mikołajczyka i Żuławskiego i Popiela i dalecy jesteśmy od uważania tych akcji za wynik jakiejś samolubnej ambicji osobistej wymienionych polityków. Jaki z tego wniosek? – bardzo prosty. Oto – programy i słowa nie mają dzisiaj znaczenia decydującego – widocznie nie zawsze pokrywają się z czynami. Żyjemy w epoce dewaluacji słów.

„Mowa istnieje po to, aby ukryć myśli" – powiedział rzekomo Talleyrand. To powiedzenie służyło za motto krajom totalistyczno-faszystowskim, które spowodowały właśnie inflację i dewaluację słów. W krajach faszyzmu słowo służyło wszystkiemu, ukryciu swych planów, propagandzie - tylko nie – wypowiadaniu prawdy. W krajach faszystowskich – jak słusznie zauważył Czesław Miłosz – nie było publicystów – byli tylko bardziej lub mniej zdolni propagandziści, powtarzający chórem nie przez nich wymyślone slogany. Tę właściwość przejął nasz kulawy totalitaryzm sanacyjny, również zalewając nas lawiną słów bez pokrycia. I może to właśnie długie rządy sanacji oduczyły nas kompletnie od przywiązywania wagi od słów – zwłaszcza uroczystych. A przecież słowo jest tak ważnym czynnikiem w życiu demokracji. Zawsze imponowało mi bardzo, że w parlamencie angielskim, pomimo ustalonej liczby mandatów poszczególnych partyj wyniki głosowań bywały różne; zdarzało się bowiem, że jakiś mówca z obozu laburzystów  przekonał część swych konserwatywnych oponentów lub odwrotnie.

Jakżeż inaczej było w naszym „sanacyjnym" sejmie. Pamiętam, z jak niezmąconym spokojem marszałek Świtalski, wysłuchawszy najpłomienniejszych lub najbardziej przekonywających przemówień Niedziałkowskiego, Liebermana czy Rataja zarządzał głosowanie, którego wynik można było zawsze przewidzieć z matematyczną dokładnością. Przypominało to refren znanej bajki o kocie, co porwał młynarzowi mięso. Młynarz złapawszy go z owym mięsem, zaczyna mu przemawiać do sumienia: a kot słucha – i je. Młynarz mówi patetycznie, groźnie, prosząc: a kot słucha – i je. Nie było tam wypadku, by ktoś kogoś przekonał, a jeśli to się nawet zdarzyło, nie uwidaczniało się na zewnątrz. To właśnie były źródła dewaluacji słów, trwającej u nas, jak się zdaje, niestety aż do dzisiaj. I dlatego nie dziwmy się, gdy zwalczają się nawzajem partie, których programy na pozór nie różnią się od siebie. Bowiem programy – to słowa, a słowa mają dziś – po Goebbelsie – kurs nie wysoki, żyjemy w epoce inflacji słów.

6 stycznia 1946, TP nr 42