Ostatnie zwycięstwo Kaczyńskiego

Ostatnie zwycięstwo Kaczyńskiego

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jarosław Kaczyński jeszcze raz stłumił w zarodku bunt na pokładzie w swojej partii. Zbigniew Ziobro, postrzegany przez wielu wyborców jako młodsza wersja prezesa PiS, okazał się zdrajcą – więc nie mogło być dla niego litości. Zdrada Ziobry polegała na tym, na czym polegały wszystkie poprzednie zdrady w partii – eurodeputowany ośmielił się zasugerować, że Kaczyński może się czasem (o zgrozo!) mylić.
W stalinowskim ZSRR walka klas zaostrzała się wraz ze zbliżaniem się do komunizmu – i trudno oprzeć się wrażeniu, że od jakiegoś czasu podobne zjawisko obserwujemy w PiS-ie. Początkowo „mądrość etapu" wymagała szerokiego otwarcia się partii na wszystkich polityków z kręgu prawicy – kiedy jednak ugrupowanie okrzepło, należało szybciutko pozbyć się tych, którzy nie budzili się rano z okrzykiem „Jarosław – Polskę zbaw". W ten sposób z partią rozstali się Marek Jurek, Radosław Sikorski, Bogdan Borusewicz, Paweł Zalewski. Potem przyszła kolej na tych, którzy wprawdzie żywili głębokie przekonanie, że Jarosław zbawić Polskę powinien – ale jednocześnie nie byli w stanie zaakceptować dogmatu o nieomylności Kaczyńskiego, ani nie potrafili zrozumieć, że nawet porażka – byle z Kaczyńskim na czele – jest w istocie zwycięstwem. Partia rozstała się więc z Ludwikiem Dornem, Kazimierzem Ujazdowskim, Jarosławem Sellinem i Jerzym Polaczkiem (którzy po czasie zrozumieli jednak swoje błędy i wypaczenia – innymi słowy zdali sobie sprawę, że miejsce w Sejmie warte jest stawania na baczność przed prezesem PiS i elastycznego dostosowywania się do aktualnych poglądów prezentowanych przez przewodniczącego partii). Po rozprawie z owymi malkontentami przyszedł czas na wycięcie działaczy, którzy szczerze kochali prezesa, wierzyli w dogmat o jego nieomylności – ale robili to wszystko z niewłaściwych, zbyt liberalnych (a fe!) pozycji. Tak skończyła się PiS-owska kariera Joanny Kluzik-Rostkowskiej, Pawła Poncyljusza, Marka Migalskiego, et consortes. A kiedy w PiS zostali już tylko ci, którzy kochają prezesa i wierzą w jego nieomylność z właściwych pozycji – przyszedł czas na pozbycie się również części z nich. A co – niech się reszta nie czuje zbyt bezpiecznie!

Kaczyński po raz kolejny dowiódł, że jest w PiS-ie władcą absolutnym. Nie ma w tej partii polityka, który mógłby wyrazić swoje zdanie, niezgodne ze zdaniem prezesa – i nie stracić PiS-owskiej legitymacji . Dorn był nazywany trzecim bliźniakiem braci Kaczyńskich – ale gdy nieśmiało upomniał się o prawo do dyskusji natychmiast znalazł się na aucie. Ziobro był niemal symbolem PiS-u – i też błyskawicznie rozstał się z partią, gdy tylko upomniał się o swoją podmiotowość. W gruncie rzeczy przez cały czas chodzi tylko o to, by po zakończeniu każdego wewnętrznego konfliktu Kaczyński mógł powiedzieć: „PiS to ja" – i usłyszeć brawa swoich wiernych poddanych… to jest, przepraszam, członków partii.

Problem jednak w tym, że tych ostatnich może w końcu zabraknąć. Owszem – partia ma wciąż mnóstwo działaczy, ma struktury terenowe, jest największą partią opozycyjną, etc. etc. Ale po pozbyciu się Ziobry, Tadeusza Cymańskiego i Jacka Kurskiego - za którymi pójdą pewnie Arkadiusz Mularczyk, Beata Kempa, Andrzej Dera  i pewnie kilku innych – polityków, których nazwiska znają nie tylko ich najbliższe rodziny, będzie można w PiS-ie policzyć na palcach jednej ręki. I kiedy na kolejnym etapie walki o Budapeszt w Warszawie okaże się, że prezes dostrzeże zdradę kiełkującą w sercach Adama Hofmana i Mariusza Błaszczaka, PiS zredukuje się do Kaczyńskiego i Adama Lipińskiego. Czy partia będzie w stanie przetrwać jeszcze jedno takie zwycięstwo?