Precz z deregulacją

Precz z deregulacją

Dodano:   /  Zmieniono: 
Media zapowiadają, że rząd zapowie 3 marca początek "reformy deregulacyjnej". Czy jest się z czego cieszyć?
Dziennikarze ekonomiczni rzadko dążą do precyzyjnego definiowania pojęć i unikają jasnych sformułowań. Nic więc dziwnego, że czarne często nazywają białym - i odwrotnie. Ta prawidłowość stwierdza się również w przypadku pojęcia "deregulacji". Tak się bowiem jakoś składa, że gdy rząd wprowadza nowe przepisy, które rozregulowują działanie gospodarki, to te przepisy dziennikarze nazywają "regulacjami". Tylko czy coś co rozregulowuje gospodarkę można nazwać regulacją? Stąd bierze się też inne zamieszanie pojęciowe - gdy rząd ogłasza, że zlikwiduje felerne przepisy, wówczas dziennikarze piszą o "deregulacji". Efekty? Pożałowania godne.

Słowo "regulacja" ma jednoznacznie pozytywne konotacje. Z kolei "deregulacja" kojarzy się automatycznie z "rozregulowaniem". Czyli negatywnie, bo rozregulowany może być na przykład układ hamulcowy - czego każdy kierowca wolałby uniknąć. Wychodzi więc na to, że dziennikarze - pewnie nieświadomie albo z lenistwa - utrwalają w społeczeństwie antyrynkowe stereotypy. Skoro rząd dereguluje, ot choćby dostęp do zawodu pośrednika nieruchomości, to znaczy, że działalność pośredników będzie rozregulowana. A więc niekontrolowana! Czyli groźna dla nas wszystkich! No właśnie...

Gdy Jarosław Gowin, minister sprawiedliwości, ogłosi - jak podają media - że zamierza "deregulować" rynek pracy, ułatwiając dostęp do niemal 50 obecnie reglamentowanych zawodów - natychmiast rozlegną się głosy protestu. Protestować będą, jakżeby inaczej, osoby aktualnie wykonujące "deregulowane" zawody, które skwapliwie skorzystają z zamętu pojęciowego wokół "regulacji" i "deregulacji". Pośrednik nieruchomości powie, że konkurencja owszem, ale nie dla każdego, bo przecież człowiek bez licencji nie zna się na nieruchomościach. Taksówkarz powie, że konkurencja jak najbardziej, ale nie dla każdego, bo ci z przewozu osób to oszuści, którzy za kilometr krzyczą "złotych dwadzieścia". Przewodnik górski powie zaś, że konkurencję wręcz kocha, ale nie chce konkurować z ignorantami, którzy nie zdali egzaminu ze znajomości geografii Karpat. Wszystko oczywiście w imię dobra konsumenta. Wszyscy ci świeżo upieczeni obrońcy konsumentów założą Stowarzyszenie Obrony Konsumentów przed Niosącą Społeczne Niebezpieczeństwa Deregulacją, pójdą pod Ministerstwo Sprawiedliwości i obrzucą Gowina jajkami.

Widząc to wszystko, Donald Tusk - znany z tego, że jak tylko słupek wyborczego termometru spada, serce mu mięknie - natychmiast odwoła wszystko, co powiedział jego niesforny minister. - OK. Macie rację, posypuję głowę Gowina popiołem. I swoją też (choć mniej obficie...), bo mu pozwoliłem coś robić. Przepraszam, to po prostu wciąż odzywają się we mnie podszepty dawnego liberała, znaczy szatana - oznajmi szef rządu i słupki poparcia wrócą na swoje miejsce. Wtedy premier odwróci się do tych wszystkich, którzy w "deregulacji" widzieli szansę na znalezienie pracy i zmniejszenie bezrobocia i roniąc łzę, dorzuci: - Sorry.

Czarny scenariusz? Niekoniecznie. Mało tego - to scenariusz najbardziej prawdopodobny. Nasze społeczeństwo przyzwyczajone do antyrynkowej retoryki poprze swoich "obrońców" i uwierzy, że konkurencja jest dobra, tylko jeżeli jest reglamentowana przez państwo. Tymczasem, jak wskazuje historia kapitalizmu, im więcej jest konkurencji w danej dziedzinie, tym jakość usług jest
wyższa i ich dostępność większa. Tylko kto ma czas na studiowanie historii?

Na pewno nie "ciemny lud".