Od W-11 do Szpitala

Od W-11 do Szpitala

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. Materiały Prasowe
Telewizja zmienia się na naszych oczach. Gatunki ewoluują, jedne programy wypierają inne, ostatecznie o tym, co popularne, przecież zawsze decyduje widz. A co widz chce dziś oglądać?

Oczywiście odpowiedź na to pytanie warta jest mnóstwa pieniędzy. Większość stacji telewizyjnych prowadzi więc tzw. rozpoznanie bojem i próbuje nowych form, nowych tytułów, nowych formatów. Widz zaś często lubi sprzeczności. Lubi serie, ale nie lubi tego, że musi pamiętać, co było w poprzednim odcinku, lubi fikcję, ale lubi też wrażenie wiarygodności, lubi patrzeć na bohaterów podobnych do siebie, ale zmagających się z większymi wyzwaniami. Niełatwo z tego wszystkiego ulepić jakiś program. Powoli chyba jednak do czegoś dochodzimy.

Choć oczywiście nie bez kłopotów. Nawet język nie nadąża za zmianami w telewizji. Tego typu produkcje zwykło się nazywać scripted-docu, co oczywiście nie jest nazwą ani ładną, ani polską, ani nawet jedyną, bo mówi się też o niektórych docu-soap, o innych docu-crime. Najważniejszy jest oczywiście człon „docu”, choć dla wielu jest on najbardziej problematyczny. Bo te seriale mniej lub bardziej, lepiej lub gorzej udają dokumenty. Kręcone są w taki sposób, oparte w sporej mierze na faktach, acz nie do końca, grane często przez amatorów bez jakiegokolwiek filmowego doświadczenia. W żadnej z tych formuł nie ma tak naprawdę nic nowego czy złego – ot, każdy dokument jest do jakiegoś stopnia kreacją i fikcją (efektem zaaranżowanych sytuacji i montażu), amatorów możemy spotkać niemal w każdym serialu fabularnym, te seriale też przecież inspirują się prawdziwymi wydarzeniami.

Śledczy z Telekamerą

Mimo to scripted-docu ze swoją intensywnością, wyrazistością i – nie ukrywajmy – stosunkowo łatwą produkcją wypiera z telewizji nie tylko klasyczne dokumenty, lecz także coraz częściej klasyczne seriale. A zaczęło się blisko dekadętemu serialem „W-11 Wydział Śledczy” w TVN. Ten do dziś emitowany program o śledztwach prowadzonych przez krakowską policję liczy obecnie ponad tysiąc odcinków. Już po pierwszym roku emisji został doceniony przez widzów i nagrodzony Telekamerą. Prawdziwi policjanci, prawdziwe sprawy, w każdym odcinku dziesiątki amatorów odgrywających epizody (do dziś ponad 15 tys. osób), w każdym odcinku nowe miejsca (do dziś ponad cztery tysiące lokacji) i codziennie miliony widzów przed telewizorami. Z czasem obok „W-11” powstał drugi serial – „Detektywi” (luźno połączony postaciami bohaterów), o pracy prywatnych detektywów. Pewnym uzupełnieniem tego formatu stały się podobnie kręcone (choć już tylko w jednej, konkretnej przestrzeni – sali sądowej) tzw. court show: „Sędzia Anna Maria Wesołowska” i „Sąd rodzinny”. Paradokumentalne wymierzanie sprawiedliwości opanowało telewizję, serie i programy tego typu pojawiły się też w innych kanałach i wydawało się, że tak już zostanie. Tymczasem to była dopiero rozgrzewka.

Paradokument z wakacji

Okazało się bowiem, że poza pracą detektywistyczną i sądową można tak pokazać również codzienne życie ludzi – ich problemy i zabawy. W ciągu kilku lat pojawiła się następna fala tzw. docu reality: „Dlaczego ja?”, „Ukryta prawda”, „Trudne sprawy” czy „Pamiętniki z wakacji”. Wszystkie opowiadają o zwykych ludziach (granych przez amatorów), którzy mają rozmaite problemy i jakoś próbują je rozwiązać. Seriale tego typu zaczęły powoli przejmować publiczność telenowel – bo z jednej strony tak samo jak one opowiadały o codziennym życiu i jego komplikacjach, a z drugiej – nie wymagały pamiętania historii ani imion wszystkich postaci. Wszak te co odcinek się zmieniały. Twórcy seriali zaczęli pomstować w wywiadachnad upadkiem telewizji i gustów, twierdząc, że paradokumenty to coś znacznie gorszego od ich produkcji, ale widzowie jakoś się tym nie przejmowali. Ba, nawet polska kinematografia coraz chętniej korzystała z doświadczeń docu reality, wykorzystując ich formę czy zbliżone fabuły. Patrząc tylko na tegoroczne produkcje, wpływ tego typu programów widaćzarówno w komediowym „Last Minute”, obyczajowym „Bejbi blues”, jak i w głośnej „Drogówce”, opowiadającej o codziennym życiu policjantów.

Skierowanie do szpitala

Tymczasem w telewizji przyszedł czas na nową falę scripted- -doców – programy tematyczne i wyspecjalizowane. Dziś zwykłe opowieści o ludzkich problemach w formie paradokumentalnej są już nieomal wszędzie. By zaciekawić widza czymś nowym, trzeba się wyróżnić, znaleźć inną, świeżą formułę. Chociażby pomysł interaktywnej komunikacji komputerowej. W nowym programie „Kocham. Enter” elementem łączącym historie są dwie pracownice portalu, które doradzają ludziom zwierzającym się z różnych problemów. Jeszcze dalej poszli twórcy „Szpitala”, którzy zdecydowali się połączyć konwencję docu reality z niezmiennie popularnym w telewizji motywem serialu medycznego. To gatunek, który utrzymuje się w kolejnych inkarnacjach na antenie telewizji od ponad półwiecza. Od „Dr. Kildare’a”, przez „M.A.S.H”, „Szpital na peryferiach”, „Ostry dyżur”, po „Dr. House’a”. Najróżniejsze konwencje, najróżniejszy klimat, ale wszędzie doktorzy i szpitale. Medycyna to temat, który telewizyjni widzowie uwielbiają na równi z kryminologią. Tyle że znacznie trudniejszy do pokazania. Nic dziwnego, że dekadę wcześniej pojawiły się scripted-doki kryminalne.

Z całym szacunkiem dla docu-crime, medycyna to znacznie większe wyzwanie. Tu do stałych ról lekarzy trzeba jednak zatrudnić prawdziwych aktorów, tu trzeba się nauczyć mnóstwa procedur, porządnie wyposażyć „telewizyjny” szpital. Oczywiście ogólna zasada jest ta sama – oglądamy dziesiątki opartych na autentycznych historiach przygód i losów pacjentów, których grają zwykli ludzie. I ostatecznie to o nich przecież chodzi i o ich przeżycia. Nie bez znaczenia jednak jest właśnie ta wiarygodnie pokazana szpitalna otoczka. O nią dbają zawodowcy – konsultanci, o jakość samego serialu – twórcy doświadczeni przez lata pracy przy „W-11”. „Szpital” ma więc naprawdę spore szanse na sukces. Bo przecież uwielbiamy seriale medyczne. A skoro ten ma być wiarygodny – może też jeszcze nas czegoś nauczy.

Te specjalistyczne paradokumenty to coś nowego. Zwykłe, obyczajowe faktycznie konkurują o widownię z telenowelami, tu mówimy o zupełnie innym zjawisku. Popularność „Szpitala” nie zagrozi „Dr. House’owi” czy „Lekarzom” – to zupełnie odmienne gatunki (choć łączy je medycyna). Co więc z nich wyniknie? Czas pokaże. Zadecydują i tak widzowie.

Materiał ukazał się w najnowszym numerze "Wprost", który  b ędzie dostępny w formie e-wydania .

Numer tygodnika "Wprost" będzie również dostępny na Facebooku .