Okrutna alternatywa

Okrutna alternatywa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Waszyngton prze ku interwencji militarnej w Syrii, nie ma jednak pomysłu na to, co chce osiągnąć. Ale nawet obalenie reżimu al-Asada nie przesądzi o końcu krwawej wojny.

Rąbnijcie go mocno” – zachęca na okładce ostatniego wydania zazwyczaj powściągliwy brytyjski tygodnik „The Economist”. „Ostrożność Ameryki kosztuje ludzkie życie” – argumentują redaktorzy magazynu. „Rok temu wzywaliśmy do wojskowej interwencji: nie tyle deptania syryjskiej ziemi zachodnimi butami, ile dozbrojenia rebeliantów, stworzenia korytarzy humanitarnych, ustanowienia stref zakazu lotów, a jeśli pan al-Asad by je zignorował – uderzenia powietrznego na jego system obrony powietrznej i arsenał ciężkiej broni. W tamtym czasie reżim pana al-Asada się chwiał, większość rebeliantów była relatywnie umiarkowana, liczba zabitych o połowę mniejsza niż dziś, a konflikt jeszcze się nie przelał na sąsiednie kraje” – wyliczają.

I rzeczywiście, w ciągu ostatniego roku wojna się zbrutalizowała: dziś liczba zabitych przekracza już 100 tys. ludzi – to tyle, ile zginęło w czasie wojny w Bośni. – Świat o nas zapomniał – wyrzucała ze łzami w oczach w relacji wyemitowanej przez BBC Syryjka, która uciekła kilka miesięcy temu do Libanu. – Pozwalacie nas zabijać – mówią do kamer poparzeni chemikaliami pacjenci syryjskich szpitali. Ci, którzy mogą mówić – większość ma poparzoną ponad połowę powierzchni ciała. To prawda. Zarówno administracja Baracka Obamy, jak i Bruksela przez długie miesiące zajmowały się przede wszystkim własnymi wewnętrznymi kłopotami – od prób postawienia na nogi gospodarki, przez kolejne kampanie wyborcze, po ujawnioną przez Edwarda Snowdena aferę podsłuchową. Dramatyczne relacje uciekinierów z Syrii rzadko się przebijały do światowych mediów, najczęściej trafiając najwyżej na YouTube lub witryny organizacji humanitarnych.

Biały Dom – najwyraźniej pamiętając lekcje z Afganistanu, Iraku czy ostatnio Libii – przez te długie miesiące próbował uniknąć pchania się w kolejną bliskowschodnią awanturę. Niemal dokładnie rok temu Obama ukuł termin, który dziś powrócił niczym bumerang. – Jasno powiedzieliśmy temu reżimowi, ale także innym graczom w Syrii, że dla nas czerwoną linią będzie moment, w którym zobaczymy, że zaczyna krążyć lub być używana broń chemiczna. To zmieniłoby moje podejście – mówił na konferencji prasowej. Cóż, jeśli wierzyć wyliczeniom uchodźców, przedstawicieli organizacji humanitarnych i dziennikarzy, którym udało się dostać do Syrii, „czerwona linia” została w tym czasie przekroczona co najmniej 14 razy. O czym Waszyngton doskonale wiedział. – Teraz mamy wiarygodne świadectwo, że reżim al-Asada używa broni chemicznej na niewielką skalę – mówił Ben Rhodes, jeden z doradców Białego Domu, jeszcze… w połowie czerwca.

Casus belli

– Dzieci już spały w łóżkach i ja już się kładłem, kiedy usłyszałem, jak ludzie na ulicy krzyczą, że dokoła spadają bomby chemiczne – opowiada Samir, dziś w jordańskim obozie uchodźców w Zaatari. – Moi najstarsi synowie wiedzieli, co robić. Obawialiśmy się, że do tego dojdzie. Przykryliśmy dzieci mokrymi prześcieradłami, żeby chemikalia nie sięgnęły ich ciał, ale nie budziliśmy młodszych. Baliśmy się, że – jeśli je obudzimy – zaczną panikować i bardziej się nawdychają gazu. I wiedzieliśmy, że dla nas, starszych, najlepiej będzie oddać mocz na ubrania i trzymać je blisko ust i nosa – mówi. W ten sposób rodzina Samira przetrwała pierwsze godziny. – To wyglądało, jakby na ziemię opadały białe kłęby bawełny – twierdzi syryjski uchodźca. Bomby spadły na położoną na przedmieściach Damaszku Ghoutę około drugiej w nocy. Trzy godziny później dzieci zaczęły się budzić. Wymiotowały i miały drgawki. – Około wpół do szóstej uciekliśmy. To nas uratowało – wzdycha Samir. Wkrótce później na dom, w którym jego rodzina żyła od kilku miesięcy, spadł pocisk artyleryjski. Opowiada, że kolejne dni wędrówki przez kraj w stronę jordańskiej granicy były koszmarem: rodzina nie wzięła z domu ani jednej walizki, by nic ich nie opóźniało, żywili się tym, co udało się wyprosić od nielicznych napotkanych osób, a na poboczach dróg leżały krowy, najwyraźniej zabite gazami bojowymi. Po pięciu dniach dotarli do Zaatari, gdzie w 40-stopniowym upale wegetuje już 130 tys. ich rodaków.

Atak na przedmieścia syryjskiej stolicy – Ghoutę, a także Muadamiję – miał niespotykaną wcześniej skalę. Według syryjskich rebeliantów i nielicznych obserwatorów mógł doprowadzić do śmierci nawet tysiąca osób (gdy Saddam Husajn pacyfikował gazami kurdyjską Halabdżę, zginęło około 5 tys. ludzi). Trudno o bardziej drastyczne przekroczenie „czerwonej linii”. – To, co zobaczyliśmy w Syrii w ostatnim tygodniu, wstrząsnęło sumieniem świata. Urąga wszelkim regułom moralności – mówił wkrótce po tym, gdy wieść o ataku dotarła do mediów, sekretarz stanu USA John Kerry. – To niewybaczalne i mimo wymówek i porównań, jakie niektórzy produkują – niezaprzeczalne – dodał. Innymi słowy, Waszyngton ma casus belli.

Tyle że nie jest do końca jasne, kto stoi za atakiem. – Wszyscy słyszymy, jak dokoła bije się w wojenne bębny – bronił reżimu szef syryjskiej dyplomacji Walid Al-Moallem. – Jeśli te kraje chcą dokonać agresji albo podjąć operację wojskową przeciw Syrii, opierają się na fałszywych, bezpodstawnych pretekstach. Wyzywam je, niech przedstawią choćby jeden wiarygodny powód – grzmiał. W internecie nie brak też tych, którzy nie podważają samego zagazowania przedmieść Damaszku, ale oskarżają o to rebeliantów. Sięgają po rozmaite argumenty: twierdzą, że armia al-Asada odzyskiwała przewagę w wojnie przeciw antyrządowym bojownikom, zapewniają, że ONZ-owscy inspektorzy mieszkali raptem kilkanaście kilometrów od miejsca ataku, a rebelianci ostrzelali ich, gdy próbowali się tam dostać, czy wreszcie przypominają, że rebelianci zostali jakoby nakryci w Turcji z ładunkiem śmiertelnie trującego sarinu, a także – że w grudniu ubiegłego roku mieli przejąć arsenał chemikaliów w bazie Szejk Sulejman w Aleppo. Zwolennicy interwencji nie przeczą, że powstańcza Wolna Armia Syrii dysponuje chemikaliami. Tyle że ich zdaniem nie byłaby w stanie użyć ich na taką skalę. Na korzyść sceptyków mogą świadczyć wcześniejsze doświadczenia świata: casus belli w przypadku Iraku były spreparowane dowody na to, że reżim Saddama posiada broń masowego rażenia, dekadę wcześniej NATO zaatakowało serbskie pozycje w Bośni, po tym jak na sarajewski bazar Markale spadł pocisk artyleryjski, który zabił kilkadziesiąt osób – tyle że, jak twierdzi nawet ówczesny dowódca brytyjskich sił UNPROFOR, wystrzeliła go armia bośniacka.

Jedyne, co można stwierdzić w tej chwili, to fakt, że setki poparzonych ludzi trafiły do szpitali, a inspektorzy ONZ w końcu dostali się na miejsce wydarzeń. Ich misja miała dobiec końca w ostatnią sobotę i, jak zapowiada sekretarz generalny organizacji Ban Ki Mun, jeszcze w weekend eksperci mieli przedstawić mu własną wersję wydarzeń. Nie tyle jednak wyniki badań, bo na te przyjdzie jeszcze poczekać – próbki zostały dopiero rozesłane do laboratoriów – ile raczej historię, „jak do tego doszło”.

Ameryka tylko się przygląda

Bez względu na to, jaką wersję wydarzeń przedstawią ONZ-owscy specjaliści, nie ma większych wątpliwości, że dyskusja w Radzie Bezpieczeństwa skończy się impasem: Rosja i Chiny zablokowały już trzy rezolucje przeciw reżimowi al-Asada – i zapewne zrobią to raz jeszcze. Waszyngton nie może też liczyć na swojego najwierniejszego sojusznika w interwencjach – Londyn. W czwartkowy wieczór brytyjscy deputowani sprawili Amerykanom przykrą niespodziankę: przegłosowali, że Wielka Brytania nie weźmie udziału w akcji wojskowej w Syrii, nawet jeśli pojawią się przekonujące dowody na użycie broni chemicznej.

Biały Dom może jednak przeprowadzić operację samodzielnie. „The Economist” wylicza podstawowe scenariusze, jakie ma do dyspozycji Obama. Wszystkie są równie beznadziejne. Pierwszy zakłada wstrzymanie się od akcji militarnej i poprzestanie na ostrzeżeniach. Dla reżimu al-Asada oznaczałoby to de facto zielone światło dla ewentualnych kolejnych ataków chemicznych i większej brutalności. Druga opcja to operacja militarna pełną gębą. Atak mający klarowny cel – usunięcie al-Asada przy użyciu wszelkich środków: od wariantu wsparcia lotniczego, jak w Libii Kaddafiego, po inwazję, jak w Iraku. Trzecia opcja, zdaniem autorów magazynu najlepsza i najbardziej prawdopodobna, to z kolei precyzyjne uderzenia na centra dowodzenia i pałace al-Asada – coś, co nie tyle doprowadzi do obalenia dyktatora, ile zmusi go do negocjacji.

Problem w tym, że trudno oczekiwać, by zdemolowanie komnat i basenów w prezydenckich pałacach zmieniło w jakikolwiek sposób sytuację w Syrii. A uderzenie na centra dowodzenia z godziny na godzinę staje się coraz bardziej bezcelowe. Armia rządowa już przygotowuje się na operację według trzeciego z przedstawionych scenariuszy – pod koniec ubiegłego tygodnia opustoszała choćby baza wojskowa pod Damaszkiem. Jeszcze w pierwszej połowie tego roku wojskowi wystrzelili z niej kilkadziesiąt scudów, 11-metrowych rakiet o zasięgu około 300 km, które spadały nawet na odległe Aleppo i mogłyby z powodzeniem sięgnąć np. Izraela. – Wygląda na to, że większość personelu opuściła bazę – potwierdził dziennikarzom Reutersa aktywista syryjski przedstawiający się jako Amer al-Kalamuni. Według niego na okolicznych drogach, zwłaszcza wiodących na kontrolowane przez rząd południe kraju, widziano ciężarówki przewożące zarówno oddziały, jak i arsenał. – Albo transportują go w inne miejsce, albo mają zamiar stale go przenosić, żeby uniknąć jakiegoś uderzenia – spekulował. Podobne wieści napływają również z innych, rozsianych po 22-milionowym kraju baz.

Jakby tego było mało, interwencja w Syrii może wynieść do władzy ludzi, których Amerykanie chętniej oglądaliby w bazie Guantanamo niż na salonach Bliskiego Wschodu. Jeszcze rok czy półtora temu Wolna Armia Syrii była luźnym konglomeratem najróżniejszych syryjskich opozycjonistów, od demokratów po komunistów czy nacjonalistów, których jednoczył zamiar obalenia Baszara al-Asada, a militarnym fundamentem była – według rozmaitych źródeł – nawet stutysięczna rzesza dezerterów z rządowych sił zbrojnych. Dziś o krok od przejęcia wiodącej roli w tym powszechnym ruszeniu jest Al-Kaida. Front Nusra, równie brutalna jak reżimowa armia, a zarazem najsilniejsza, najlepiej zorganizowana i uzbrojona z formacji Wolnej Armii, to w olbrzymiej mierze grupa weteranów terrorystycznej międzynarodówki z sąsiedniego Iraku. – W ten sposób po prostu odwdzięczamy się naszym syryjskim braciom, którzy walczyli wraz z nami na ziemiach Iraku – wyjaśniał kilka miesięcy temu reporterowi „The New York Times” jeden z komendantów Frontu w Syrii. – Nusra broni cywilów, podczas gdy Ameryka nie robi nic. Przygląda się tylko z boku, patrzy, jak płynie krew i popełniane są zbrodnie. A potem mówi, że Nusra to terroryści – komentował wówczas rzecznik rebeliantów Musab Abu Katada.

Zapasy Al-Asada

W efekcie w najlepszym przypadku amerykańska interwencja mogłaby doprowadzić do ustanowienia w Damaszku rządu równie chwiejnego jak ten, który funkcjonuje dziś w libijskim Trypolisie. Choć gabinet tworzą tam z pozoru politycy umiarkowani, nierzadko wywodzący się jeszcze z wcześniejszych ekip rządowych epoki Kaddafiego, to miejscowi radykałowie potrafią oblegać parlament, tygodniami zabraniać lądowania amerykańskim samolotom na stołecznym lotnisku albo zaplanować zamieszki, w których zginie ambasador USA. To niejedyny ból głowy Ameryki. Nawet gdyby nowy reżim w Damaszku był mniej lub bardziej przyjazny – albo wdzięczny – Waszyngtonowi, to Baszar al-Asad, zanim upadnie, może jeszcze mocno namieszać w bliskowschodnim kotle. Nie mówiąc o tym, że niewątpliwie spróbuje spacyfikować rebeliantów, tym razem już nie przebierając w środkach. Przede wszystkim syryjska obrona przeciwlotnicza to nie tylko nie pierwszej daty rosyjskie systemy rakietowe S-200, SA-22 czy SA-17. To również znacznie bardziej wyrafinowany system S-300 (zamówiony w Moskwie, ale prawdopodobnie jeszcze niedostarczony) oraz – dostarczone już – systemy chińskie. To scudy, które mogą sięgnąć nie tylko na Aleppo, lecz także amerykańskich baz w Turcji i Jordanii czy brytyjskiej bazy na Cyprze.

Scudy mogą też spaść na Izrael. W tym kraju od kilku dni trwają gorączkowe przygotowania do wojny; jak twierdzą izraelskie media, sprzedaż masek gazowych podskoczyła o kilkaset procent. Co więcej, Damaszek może otworzyć w tym kraju front zastępczy – naciskając na sponsorowany syryjskimi pieniędzmi Hezbollah, by zasypał Izraelczyków posiadanymi rakietami krótszego zasięgu. Przed takim krokiem może jednak powstrzymywać Damaszek zarówno świadomość, że izraelska armia nie puści takiego ataku płazem, jak i to, że drugi sponsor Hezbollahu – Iran – wcale nie jest skory do wikłania się w regionalną awanturę, zwłaszcza że od kilku miesięcy w Teheranie prezydenturę piastuje Hasan Rowhani, uważany za zwolennika dialogu z Zachodem. „Wojny się nie kończą, bo USA przymknęły na nie oko lub zeszły z pola walki. W rzeczy samej, wręcz się zaostrzają” – zagrzewa jednak do boju neokonserwatywna publicystka „The Washington Post” Jennifer Rubin. Niestety, ostatnimi czasy wojny nie kończą się również wtedy, kiedy USA biorą w nich udział. Diabelska alternatywa.

Więcej w najnowszym numerze tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" od niedzielnego wieczora jest dostępny w formie e-wydania .

Najnowszy "Wprost" także dostępny na Facebooku .

"Wprost" dostępny również w wersji do słuchania .