Rolicki: Chocholi taniec nad gazową rurą

Rolicki: Chocholi taniec nad gazową rurą

Dodano:   /  Zmieniono: 
Janusz Rolicki (Wprost)
W Polsce w drukarniach prasowych wylano dotychczas tysiące hektolitrów farby drukarskiej, aby opisać naszą pilną potrzebę uniezależnienia się od dostaw gazu ziemnego ze Wschodu. Tymczasem do spełnienia tego celu zamiast farby nasz kraj potrzebuje jedynie decyzji. Na ich podstawie – gdyby podjęte zostały w sposób sensowny – stalibyśmy się już przed kilku laty europejskim mocarstwem gazowym. I to mocarstwem wydobywającym ten surowiec nie ze skał bitumicznych, lecz tradycyjny nisko zasiarczony gaz naturalny. Jego złoża bowiem natura hojnie ulokowała na Niżu Polskim.

Tymczasem cała ta sprawa ma zgoła banalny wymiar. Po upadku PRL otrzymaliśmy mapy geologiczne naszego kraju sporządzone przez Amerykanów. Wynikało z nich, że jest u nas dostatek tradycyjnego gazu, tyle że ulokowanego głębiej pod ziemią, niż dotychczas sądzono. Poszukiwania dokonane w ciągu pierwszych 15 lat transformacji pozwoliły fachowcom stwierdzić, że mamy najbogatsze poza Rosją złoża tego surowca w Europie.

Na podstawie licznych odwiertów dokonanych amerykańskim sprzętem penetrującym ziemię znacznie głębiej, niż mogliśmy to robić za tzw. władzy ludowej, ustalono w miarę precyzyjnie, na czym siedzimy. Na tej podstawie rząd Marka Belki w styczniu 2005 r. sporządził dokument zwany „Polityka energetyczna Polski do 2025 roku”. Czytamy tam między innymi, że jej celem jest „zintensyfikowanie prac badawczych i udostępnienie do eksploatacji złóż, których zasoby prognostyczne szacowane są na ponad tysiąc miliardów metrów sześciennych gazu”. W tym celu rząd Belki zapowiada, że po sprywatyzowaniu PGNiG, czyli państwowego wówczas przedsiębiorstwa zajmującego się wydobyciem nafty i gazu, pilnie zostanie zwiększone o milion ton rocznie wydobycie nafty, a także gazu. Prognoza wiązała ten przyszły rozwój firmy z wprowadzeniem jej na warszawską giełdę. Dzięki tej decyzji, warto zauważyć, PGNiG uzyskało 3 mld zł i one właśnie miały być wykorzystane do dokonania efektywnych inwestycji. Prognoza, przytaczając ekspertyzy dotyczące zasobów gazowych Polski, równocześnie zwracała uwagę, że tzw. zidentyfikowane zasoby gazu w naszym kraju wynoszą 150 mld m sześć.

Można w tym miejscu spytać: to dużo czy mało? Otóż Polska na potrzeby swego przemysłu i gospodarstw domowych zużywała wówczas rocznie – dziś jest podobnie – 15 mld m sześc. gazu. Tak więc bez ryzyka popełnienia błędu można powiedzieć, że te zewidencjonowane zasoby wystarczyłyby nam na całe dziesięć lat eksploatacji, przy założeniu, wręcz absurdalnym, że planowane badania nie potwierdzą istnienia żadnych nowych zasobów w naszej ziemi.

Była to, każdy przyzna, bardzo optymistyczna prognoza istotna dla bilansu energetycznego kraju. Na bilans gazowy na początku poprzedniej dekady, jak i obecnie, składają się w 75 proc. dostawy rosyjskie, a w 25 proc. wydobycie krajowe. W roku 2005 wynosiło ono 3,9 mld m sześc. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że opisane tu perspektywy energetyczne kraju zostały wiosną, a więc trzy miesiące po przyjęciu przez rząd wspomnianego dokumentu, skonkretyzowane dodatkowo przez urzędującego wówczas wiceministra skarbu prof. Stanisława Speczika. Powiedział on między innymi z trybuny sejmowej: „Już nie mówimy o zasobach krajowych rzędu 20 czy 40 mld m sześc. gazu, lecz o 120 mld i o tym, że te zasoby wzrosną w ciągu pięciu lat do 200 mld [chodzi o udokumentowane złoża nadające się do eksploatacji – J.R.]. Dzisiejsze prognozy pokazują, że jesteśmy w stanie udokumentować w Polsce od 640 mld m sześc. do 1,240 bln. To ilości gigantyczne...”.

Te słowa wiceministra wzbudziły, rzecz jasna, entuzjazm posłów, tyle że za nimi nie poszły czyny. Po pierwsze, jesienią tamtego roku, w wyniku przegranych wyborów, rząd Belki został zastąpiony rządem Marcinkiewicza, a dotychczasowy zarząd PGNiG skompletowany przez SLD nowym zarządem sformułowanym przez Prawo i Sprawiedliwość. „Polityka energetyczna” Marka Belki została zaś w rządowych szufladach i wszystko się zaczęło ab ovo. Okazało się, że jesteśmy zbyt młodą demokracją, aby zwycięzcy wyborów oglądali się na ustalenia swoich poprzedników. A nowy zarząd PGNiG uznał, że wiercenia na Niżu Polskim są zbyt kosztowne i ryzykowne. Wymagają też stworzenia wielkiej infrastruktury. Rury przewodzące gaz, jak każdy wie, muszą być doprowadzane od istniejących magistrali przesyłowych do odwiertów, a to kosztuje grube miliony i nigdy nie gwarantuje wraz z wierceniami stuprocentowego powodzenia. W tej sytuacji sprywatyzowana już firma zajmująca się zarówno poszukiwaniami gazowo-naftowymi, jak i dostarczaniem gazu do naszych mieszkań, postanowiła się zająć zakupami złóż za granicą. I tak w ciągu kilku lat zakupiła od Norwegów złoża na Morzu Norweskim, od polskiego miliardera – dziś w kłopotach – pana Krauzego złoża w Kazachstanie, a od Marokańczyków w Maroku. Nie słychać, aby te zakupy były szczególnie trafione i przyniosły jakieś sukcesy biznesowe. Niemniej pieniędzy na polskie wiercenia w firmowym mieszku od tego nie przybyło. Stąd Michał Szubski, były już prezes PGNiG – szczęśliwie – przepytywany na przełomie 2009 i 2010 roku przez komisję senacką na temat poczynań swej firmy (słuchałem tego wywodu) tłumaczył, że poszukiwania gazu w Polsce są bardzo kosztowne, dlatego firma będzie się starała jedynie o utrzymanie jego wydobycia na obecnym poziomie 4 mld m sześc. z haczykiem. Wydobycie od czasów Belki wzrosło więc zaledwie o kilkaset tysięcy metrów sześciennych. Niestety, senatorowie, mimo że prywatnie kręcili nosami na te wyjaśnienia, nie spróbowali przygwoździć gościa prostymi pytaniami. Nie pytali więc, dlaczego firmie opłaca się szukać gruszek na wierzbie w Kazachstanie czy na Morzu Norweskim, a nie chce się dokonywać znacznie pewniejszych – patrz prognoza rządowa – wierceń w kraju. Znamienne też, że te zakupy za publiczne pieniądze zostały dokonane bez oglądania się na nas, klientów PGNiG. Nigdzie na przykład nie czytałem, aby zapisy prognozy Belki zostały przez następne rządy Kazimierza Marcinkiewicza, Jarosława Kaczyńskiego czy Donalda Tuska oficjalnie zdezawuowane. Czyli żeby je unieważniono i zaproponowano inną, lepszą energetyczną mapę drogową dla Polski. I wobec tego pytanie: dlaczego w końcu tamta prognoza rządowa, z zapisami dotyczącymi PGNiG, pozostaje martwym dokumentem nieobchodzącym już w gruncie rzeczy nikogo (włącznie chyba z samym obecnym prezesem NBP Markiem Belką, bo nie słyszałem, aby kiedykolwiek upominał się o wprowadzenie w życie ustaleń, pod którymi się podpisał), staje się bezprzedmiotowe.

Wyznam, że wielokrotnie się zastanawiałem nad przyczynami tej ewidentnej polskiej niefrasobliwości polegającej na tak nonszalanckim stosunku do naszych zasobów, za którą odpowiadają elity polityczne III RP. One bowiem, pomimo istniejących ekspertyz, nie zadbały o uczynienie z naszego tradycyjnego gazu polskiego złota, a także nie skorygowały w zadowalającym stopniu obowiązujących dziś umów na dostawę gazu z Rosji. Te umowy nie tylko są horrendalnie dla nas kosztowne – za gaz płacimy, jak wiadomo, najdrożej w Unii – ale także noszą zapis, który praktycznie blokuje polskie wydobycie. Przewidują bowiem, że jeśli niezależnie od tego, czy gaz zakupiony od Gazpromu zużyjemy według własnych potrzeb, czy też nie, musimy zań zapłacić. Ta zasada nazywa się wdzięcznie „bierz lub płać”. Znamienne, że wszystko to się dzieje już nie w aurze labidzenia i stękania z powodu tak irytującego uzależnienia Polski od rosyjskiego gazu, lecz pogróżek i apokaliptycznych wręcz wizji, aktualnych szczególnie po ostatnich ekscesach prezydenta Putina. One to skłoniły wreszcie naszego premiera do oficjalnego przyznania, że zwiększeniem własnego wydobycia możemy też się zabezpieczyć przed rosyjską agresją gazową.

Ja na to odpowiem w sposób zaskakująco prosty: panowie, to wszystko się dzieje na wasze własne życzenie. Bo czy którakolwiek z ważnych osób może dziś z czystym sumieniem powiedzieć, że zrobiła wszystko dla naszego uniezależnienia się od dostaw ze Wschodu? Irytuje więc, chyba każdego, jak tak duży kraj, ponosząc ewidentne straty moralne i finansowe z powodu deficytu własnego gazu, mógł nie sprawdzić wszystkich możliwości zwiększenia jego wydobycia u siebie? Wydobycia, dodajmy, całkiem realnego i do tego w dużych ilościach przewyższających, jak wszystko na to wskazuje, nasze własne potrzeby, a przez to nadającego się do eksportu? Ja tego doprawdy nie rozumiem. Uważam, że łupki bitumiczne, za które się ostatnio dosyć niestety niezdarnie bierzemy – patrz problemy z koncesjami i stosownym prawem gazowym – powinny być drugą gazową nogą polskiej energetyki. Przecież być może tradycyjny gaz – plus łupkowy – pozwoliłby nam nie tylko na jego eksport, lecz także na zbudowanie elektrowni gazowych w miejsce projektowanego dziś węglowego Opola.

Jakkolwiek jednak patrzeć, rząd powinien wreszcie otrzepać z naftaliny prognozę poprzedników i uderzyć się w piersi tak skutecznie, aby w końcu skończył się ten chocholi taniec wokół polskiego gazu i energetyki.


Tekst ukazał się w numerze 12 /2014 tygodnika „Wprost”