Boniek: Pracowałem na pięciu fikcyjnych PRL-owskich etatach

Boniek: Pracowałem na pięciu fikcyjnych PRL-owskich etatach

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zbigniew Boniek (fot. PIOTR KUCZA / newspix.pl) Źródło: Newspix.pl
Dla mężczyzny bazą jest jednak dom, miłość, rodzina. W moim przypadku w każdym razie tak było i jest – mówi Zbigniew Boniek.

Sylwester Latkowski: Chłopak z dobrego domu czy z podwórka?

Zbigniew Boniek: Z dobrego bydgoskiego podwórka. Mój dom był bardzo dobry, rodzice zawsze dbali, żeby mi niczego nie brakowało. Ale wszystkie umiejętności piłkarskie zdobyłem na podwórku, podwórko było wtedy zresztą jedyną atrakcją. W telewizorze jeden czy dwa programy, internet nie istniał.

Istniał jeszcze klub Zawisza Bydgoszcz.

Poszedłem tam, jak miałem dziewięć lat, i zostałem do 18. roku życia.

Co pana kręciło w piłce?

Wszystko.

Rodzice zachęcali do gry? Ojciec też grał w Zawiszy.

Kiedyś nawet był gdzieś blisko reprezentacji. Ale absolutnie nigdy mi nie mówił, żebym grał albo żebym nie grał w piłkę. Pierwszy raz przyszedł na mój mecz, gdy już grałem w pierwszej drużynie. Nie popychał mnie na boisko, sam chciałem. Pamiętam, że jak dostałem pierwsze stypendium sportowe, w zasadzie taką pierwszą wypłatę, to prawie się popłakałem. Schowałem ją do kieszeni, miałem chyba 16,5 roku. Pomyślałem, że jakby coś, to mogę już pomóc rodzicom, kupić pomarańcze czy ciasteczka Teatralne, które strasznie lubiłem. Że w końcu nie muszę nikogo o coś prosić.

Potem, już jako profesjonalista, musiał pan pracować na fikcyjnych PRL-owskich etatach.

Takie były czasy, że sportowiec musiał być gdzieś zatrudniony. Kiedy poszedłem do Widzewa, najpierw miałem jeden etat, potem dwa, potem trzy. Doszedłem do pięciu: Zakłady 1 Maja, Wifama. Fikcja fikcją, ale pierwszego trzeba było do każdego zakładu jechać po wypłatę. Pójść do oddziału zatrudnienia, z każdym się przywitać, podpisać listę, odebrać pieniądze. Pamiętam, że jak nadeszły czasy „Solidarności”, zaczęto ten system krytykować. Tyle że ci ludzie z „Solidarności” to też byli przecież nasi kibice. Kiedyś usłyszałem: „Panie Zbyszku, czy to jest normalne, że pan ma pięć etatów w pięciu różnych zakładach pracy? To jest chore!”. Tacy zadowoleni patrzą na siebie, a ja trochę się przestraszyłem, bo dzięki tym pięciu pensjom człowiek przynajmniej zarabiał jakie takie pieniądze. I nagle słyszę: „Pan powinien mieć pięć etatów w jednym zakładzie, żeby nie tracić czasu na chodzenie”. I problem się skończył.

W rubryce „zawód” co pan wtedy wpisywał?

Brygada remontowo-budowlana, ślusarz i tym podobne. W różnych zakładach różnie. Dyrektorem nigdzie nie byłem (śmiech).

Pierwszy mecz w reprezentacji?

Chorzów, Polska – Argentyna, 2:1. Grałem wtedy z 60 minut, przegraliśmy. To chyba była wiosna 1975 r.

Mimo wszystko poczucie sukcesu? Że się udało od tego bydgoskiego boiska odbić?

Spokojnie, to nie było aż takie przeskoczenie do innego świata. Ta bydgoska piłka wcale nie była zła. Sukces sportowy tkwi w głowie, głowa jest najważniejsza. Od pasa w dół sportowcem jest każdy, ludzie różnią się od pasa do góry.

Kiedy pan zdecydował, że wyjedzie z kraju?

To, że wyjadę z Polski, czułem, jak miałem 21-22 lata. Wiedziałem, że chcę grać na Zachodzie, w dobrym klubie. Postanowiłem sobie, że do 26. roku jestem na AWF, a potem na cztery-pięć lat wyjadę. Pracę magisterską obroniłem jeszcze przed mistrzostwami świata w 1982 r.

Całą rozmowę ze Zbigniewem Bońkiem można przeczytać w świątecznym numerze "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" jest   także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a