Snajper Biała Śmierć. Zabił 700 Sowietów, dożył 96 lat

Snajper Biała Śmierć. Zabił 700 Sowietów, dożył 96 lat

Dodano:   /  Zmieniono: 
Simö Häyhä (fot.Domena Publiczna/Fińskie Archiwa Wojskowe)
Gdyby Ukraińcy mieli trzech takich jak on, separatyści nie zdobyliby Debalcewego.

Świeżo awansowany na porucznika Simö Häyhä 6 marca 1940 r. robił to samo, czym zajmował się przez ostatnie trzy miesiące. Zabijał Rosjan. Ubrany w śnieżnobiały strój, z twarzą zasłoniętą maską z barwionego na biało filcu spędzał całe dnie zagrzebany w kopnym śniegu i czekał. Zaspy polewał wodą, by podmuch wystrzału nie wzbił śniegowego pyłu, zdradzając jego pozycję. W ustach trzymał bryłki śniegu, studząc oddech, parujący w trzaskającym mrozie. Pozostawał praktycznie niewidzialny dla wroga. Gdyby Häyhä chciał robić nacięcia na kolbie swojego karabinu, musiałaby to być bardzo długa kolba, bo zabity tego dnia Rosjanin był zarazem 505. żołnierzem Armii Czerwonej, który padł od jego kuli. To absolutny, niepobity do dziś rekord świata. Robi tym większe wrażenie, że Simö Häyhä nie przypominał dzisiejszych mistrzów zabijania na odległość, z taką pasją pokazanych w najnowszym filmie Clinta Eastwooda „Snajper”. Pracował zawsze sam, bez wsparcia pomocnika namierzającego cel i drugiego strzelca, poprawiającego niecelny strzał.

Fin nie miał też do dyspozycji najnowocześniejszej broni z zaawansowanymi celownikami optycznymi i specjalną amunicją, dzięki której każdy może uchodzić za strzelca wyborowego najwyższej próby. Häyhä był wirtuozem zabijania. Pewien szwedzki biznesmen, nieprzepadający za Rosjanami, podarował mu nowoczesnego jak na owe czasy szwedzkiego mausera z lunetą, ale Häyhä wolał Sako M 28-30. Była to fińska wersja starego rosyjskiego mosina z carskich czasów. Karabin strzelał zwykłymi okrągłymi pociskami, a za system celowniczy służyła tradycyjna muszka i szczerbinka, zupełnie jak w wiatrówkach, z których strzela się na odpustowych strzelnicach. Zresztą krwawa wojna z Rosją, w której brał udział, przypominała trochę makabryczne harce na strzelnicy. Tyle że zamiast pluszowych misiów Simö Häyhä miał do zestrzelenia całe mrowie czerwonoarmistów, pędzonych wprost pod jego lufę przez NKWD.

CYKLISTA CZY FASZYSTA

Przed wojną Simö Häyhä prowadził bezbarwne życie karelskiego rolnika i myśliwego, nie podejrzewając nawet, że może stać się faszystą, zagrażającym miłującemu pokój Krajowi Rad. Dobrze za to o tym wiedział Józef Stalin, który podobnie jak dziś Władimir Putin używał opowieści o faszystowskim spisku przeciwko Rosji jako pretekstu do odbudowy podupadłego po rewolucji imperium. Otaczał je wianuszek dawnych carskich prowincji, zachłyśniętych świeżo odzyskaną niepodległością. Ich obywatele z niezrozumiałych dla Kremla powodów niechętnie odnosili się do dogmatu o wyjątkowej roli Rosji w regionie. Każda próba podważenia jej naturalnego prawa do dominacji w Europie Środkowej brzmiała jak groźba inwazji. A jedynym lekarstwem na to zagrożenie była wojna, oczywiście prowadzona w samoobronie. Stalin korzystał z tego wybiegu równie chętnie, jak dziś robi to Putin, ogłaszając krucjaty przeciwko amerykańskiemu imperializmowi w Gruzji czy faszyzmowi na Ukrainie. Stalin też walczył z faszyzmem. Najpierw robił to w Polsce, przeprowadzając do spółki z Niemcami rozbiór kraju i przyłączając do imperium brakujące części Ukrainy i Białorusi. Potem wziął się za Finów, którzy podobnie jak Polacy skorzystali z bolszewickiej rewolucji w Rosji, żeby się wybić na niepodległość.

Finowie byli neutralni i cierpliwie znosili zmasowaną akcję sowieckiej propagandy, obrzucającej błotem premiera Aimo Cajandera. Epitety w rodzaju: „padalec i marionetka rozmazująca krokodyle łzy na swojej brudnej gębie taniego klauna” były na porządku dziennym. Rząd je ignorował, licząc, że Rosjanie zostawią ich w spokoju. Nic z tego. Stalin odbudowywał pod czerwonym sztandarem dawne imperium Romanowów i miał wielkie zapotrzebowanie na zagrożenie ze strony Finlandii. A tam roiło się przecież od wrogów Kraju Rad. Fiński marszałek Karl Gustav von Mannerheim był kiedyś jednym z adiutantów cara Mikołaja i brał udział w próbie obalenia bolszewickiego reżimu po rewolucji. Wielu fińskich patriotów, walczących o wyrwanie kraju spod rosyjskiego panowania, miało za sobą służbę w niemieckiej armii w czasie pierwszej wojny światowej. Co prawda fińska armia, systematycznie od połowy lat 30. pozbawiana funduszy, prawie nie istniała, ale nieobecność w fińskiej demokracji wyraźnych elementów komunistycznych i prorosyjskich była dla sowieckiej propagandy wystarczającym zagrożeniem.

I tak karelski rolnik i myśliwy Simö Häyhä, hurtowo, razem z baronem Mannerheimem i resztą Finów stał się faszystą. Jak na typowego faszystę, Häyhä był jednak zdecydowanie mało krwiożerczy. Miał za sobą ledwo rok służby wojskowej w batalionie cyklistów i to w zamierzchłym 1925 r. Strzelał rzeczywiście nieźle. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że Häyhä jest w stanie oddać w ciągu minuty 16 udanych strzałów do celu oddalonego o 150 m. Tyle że poza tarczą na lokalnych zawodach strzelał wyłącznie do lisów i wilków naprzykrzających się sąsiadom.

Podstawowy dla Rosjan problem polegał jednak na tym, że z jego rodzinnej miejscowości Rautjärvi w Karelii do Rosji był rzut beretem. Gdyby kapral rezerwy Häyhä się uparł, mógłby pod wodzą białego generała Mannerheima popedałować wraz z resztą zmobilizowanych fińskich cyklistów do samego Leningradu. Dla wprawnego rowerzysty 230 km to jeden dzień drogi. Oczywiście nikt nie zamierzał Rosjan atakować. Znienawidzony w Moskwie Mannerheim gotów był nawet dla świętego spokoju oddać im kilka wysepek w Zatoce Fińskiej, byle tylko się odczepili. Upojonemu łatwym podbojem połowy Polski Stalinowi nie chodziło jednak o skrawek Karelii, tylko o powrót całej Finlandii pod rosyjskie panowanie. Dlatego wysłał przeciwko garstce Finów większość wojsk, jakie miał wtedy do dyspozycji.

JEZIORA W CELOFANIE

– Jest ich tak wielu, a nasz kraj jest taki mały, gdzie my ich wszystkich pogrzebiemy? – to retoryczne pytanie zadawane w pierwszych dniach sowieckiej inwazji przeszło do legendy, jaką obrosło starcie fińskiego Dawida z sowieckim Goliatem. Wojna wybuchła 30 listopada, gdy Stalin rzucił pół miliona żołnierzy wspieranych przez kilka tysięcy czołgów i samolotów przeciwko 80-tysięcznej armii dysponującej 32 czołgami i nieco ponad setką samolotów. Rząd w Helsinkach zarządził mobilizację ochotników, uzbrajając ich w karabiny pamiętające rewolucję w Rosji i XIX-wieczną artylerię. Z powodu cięć w wydatkach na wojsko trzeba było zorganizować ogólnonarodową zbiórkę kożuchów, futer i innej ciepłej odzieży dla idących na zimową wojnę ochotników. Był wśród nich myśliwy z Rautjärvi, uzbrojony w starego mosina. Rychło się okazało, że nawet posługując się wysłużoną bronią, można mieć pełne ręce roboty. Do wojny z najeźdźcą przystąpił cały naród. Marszałek Mannerheim zarządził ewakuację przygranicznych rejonów i zorganizowanie obrony na Przesmyku Karelskim między Zatoką Fińską a jeziorem Ładoga.

Wkraczający do zasobnej Karelii Rosjanie zastali pustkę, bo Finowie spalili do gołej ziemi całe wioski i miasteczka, zatruli studnie, a to, co zostało, naszpikowali minami pułapkami. Obecny wtedy w Finlandii brytyjski korespondent wojenny John Langdon-Davies opisywał historię kobiety, która dokładnie wysprzątała swój przeznaczony do spalenia dom, pobieliła ściany i wyszorowała do czysta podłogi w izbach, zostawiając w środku rozpałkę, bańkę nafty i zapałki. Gdy żołnierze spytali, po co zadała sobie tyle trudu, skoro dom i tak pójdzie z dymem, odpowiedziała: „Jak ofiarowuje się coś Finlandii, to powinno błyszczeć jak nowe”.

Simö Häyhä nie zaprzątał sobie głowy bieleniem ścian pozostawionego na pastwę Armii Czerwonej domu, tylko ruszył na linię Mannerheima, jak nazwano pas umocnień mających spowolnić rosyjską inwazję. Z ochotników takich jak Simö Häyhä sformowano niewielkie, często kilkuoosobowe oddziały narciarzy z powodzeniem dziesiątkujących Rosjan. Finowie do perfekcji opanowali sztukę kamuflażu, dosłownie roztapiając się w zimowym krajobrazie. Pokrywali nawet skute lodem tafle jezior celofanem, który dla samolotów zwiadowczych wroga wyglądał jak niezamarznięta woda i zmuszał najeźdźców do obchodzenia ciągnących się kilometrami akwenów.

TRUPY NA SZTORC

Andriej Żdanow, namiestnik Kremla w Leningradzie, naopowiadał Stalinowi, że dokona podboju dawnej carskiej kolonii siłami leningradzkiego okręgu wojskowego. Zbieraninę poborowych z najdalszych zakątków imperium popędzili do boju oficerowie polityczni, bowiem dwa lata wcześniej Wielki Językoznawca zarządził czystkę w armii i wymordował 30 tys. oficerów. Ci, co zostali, byli wierni, ale mierni. Nie mieli zielonego pojęcia ani o taktyce, ani o specyfice prowadzenia wojny zimą. Produkowali za to instrukcje, jak używać bagnetów zatkniętych na karabiny, poruszając się na nartach biegowych z kijkami! U progu zimy z 1939 na 1940 r. w zasypane śniegiem i skute mrozem sięgającym od 20 do 40 st. C lasy Karelii Rosjanie wjechali na pomalowanych na czarno czołgach, za którymi podążała piechota ubrana w ciemno-zielone szynele. Dla zaprawionych w polowaniach strzelców fińskich czerwonoarmiści byli dziecinnie łatwym celem.

Już 21 grudnia 1939 r. Simö Häyhä odnotował swój pierwszy życiowy rekord: w ciągu jednego dnia zastrzelił 25 Rosjan. Codziennie o świcie ubrany w śnieżny kamuflaż, z niewielką porcją jedzenia, snajperskim mosinem w ręce i pistoletem maszynowym Suomi KP na plecach znikał w kniei. Zapadał potem na długie godziny w śnieżnych zaspach, wypatrując dowódców i politruków do odstrzału. W ciągu 106 dni zimowej kampanii w Karelii Simö Häyhä zabił z mosina 505 Rosjan, co potwierdzono w oficjalnych meldunkach. Do tego dolicza się jeszcze 200 żołnierzy, którzy mieli paść od kul wystrzelonych z suomi KP w bezpośrednich walkach. To była bardzo skuteczna broń. Rosjanie byli pod takim wrażeniem, że skopiowali ją i upowszechnili jako słynną pepeszę, która pokonała III Rzeszę.

Z dzisiejszej perspektywy wydaje się nieprawdopodobne, że jeden żołnierz, nawet bardzo sprawny, może zabić w ciągu trzech miesięcy ponad 700 wrogów. Trzeba jednak pamiętać, że wojna zimowa to była wyjątkowa rzeź. Nastawieni na szybkie zwycięstwo Rosjanie liczyli na to, że pokonają Finów samą masą ludzi i sprzętu. Na niektórych odcinkach frontu na jednego fińskiego żołnierza przypadało aż stu Rosjan! A mimo to obrońcy radzili sobie świetnie. W trudnym i sobie tylko znanym terenie odcinali od zaopatrzenia całe jednostki i wybijali je do nogi. Zamarznięte w wymyślnych pozach trupy poległych czerwonoarmistów Finowie ustawiali dla postrachu na sztorc, skutecznie podkopując i tak słabe morale głodujących i zmarzniętych Rosjan. Brak postępów w łatwym, wydawałoby się, podboju małej Finlandii zaczął robić się groźny. Przecież Stalin oczekiwał szybkich rezultatów. By się wykazać, generałowie pędzili więc pod lufy karabinów tyralierę za tyralierą, wydając sprzeczne rozkazy i powiększając i tak absurdalnie wysoką liczbę ofiar. Szpitale w Leningradzie zapełniły się rannymi już w pierwszych dniach wojny. Na leczenie w warunkach polowych nie było szans. Brakowało sprzętu i lekarzy, a ci, którzy byli, nie potrafili pracować przy 30 stopniach mrozu. Nawet morfina zamarzała. Ich fińscy koledzy wiedzieli, że ampułki trzeba trzymać pod pachą lub w ustach, żeby nadawały się do użycia.

Rannych wywożono więc w głąb Rosji w pociągach z zamalowanymi oknami, żeby ukryć rozmiary klęski. Stalin stracił 3,5 tys. czołgów, 120 tys. zabitych i prawie 200 tys. rannych. Jednak propaganda zagrzewała armię do walki z faszystowskim zagrożeniem z Finlandii, zupełnie tak samo jak dziś rosyjskie telewizje nazywają walczących w Donbasie ochotników z zachodniej Ukrainy faszystami zaprzedanymi NATO. Faktem jest, że większość fińskich oficerów dowodzących obroną linii Mannerheima to byli weterani kajzerowskiej armii z czasów pierwszej wojny światowej. Tylko że to nie im, a Stalinowi Niemcy zapewnili kruche zwycięstwo w wojnie zimowej.

MIEJSCA WYSTARCZY DLA WSZYSTKICH

Dzień, w którym Simö Häyhä zabił z mosina swojego 505. Rosjanina, był dla niego ostatnim dniem wojny. Armia Czerwona polowała na fińskiego snajpera, jak tylko wywiad się zorientował, że sprawcą hekatomby wśród oficerów jest jeden człowiek. Żołnierze rosyjscy nazwali go „Biała Śmierć” i opowiadali bajki o jego zdolnościach kamuflażu i wytrzymałości na mróz. Wysłany przeciwko niemu snajper zginął, gdy odbijające się od celownika optycznego promienie słoneczne zdradziły jego pozycję. Stary fiński mosin z muszką znów wygrał starcie z nowoczesną technologią. Potem już się z Häyhą nie patyczkowano. Gdy tylko gdzieś krasnoarmiejcy zaczynali padać od kul snajpera, podciągano działa i bombardowano cały kwartał lasu w nadziei, że szrapnele rozerwą na kawałki „Białą Śmierć”. Strzelec był jednak nieuchwytny. Kula dosięgnęła go 6 marca 1940 r., urywając mu pół twarzy. Zmasakrowanego bohatera wywieziono na tyły. Gdy odzyskał przytomność, zima, podobnie jak zimowa wojna, dobiegła końca.

Finowie, choć dzielni, nie mogli bronić się w nieskończoność. Możliwości czteromilionowego kraju w porównaniu ze 170-milionowym sąsiadem były skromne. Co prawda zachodni alianci zaproponowali wystawienie liczącego 135 tys. żołnierzy korpusu ekspedycyjnego, który miał wesprzeć Finów w walce ze Stalinem, ale wtedy w sukurs Rosji przyszli niezawodni Niemcy. Oddziały, wśród których mieli być także ewakuowani z Polski do Francji nasi żołnierze, planowano przerzucić do Finlandii przez Skandynawię. Hitler zagroził jednak, że wkroczy do Norwegii i Szwecji, jeśli kraje te zgodzą się na przemarsz alianckich wojsk. Pozbawieni prawie amunicji i artylerii Finowie uznali, że nie doczekają się brytyjskiej pomocy, i zaczęli negocjacje ze Stalinem, mimo że jego wojskom udało się wejść zaledwie na 14 km w głąb linii Mannerheima, tak dzielnie bronionej przez ostatnie trzy miesiące przez Simö Häyhä.

Obsypany po wojnie medalami za zabicie ponad 700 Rosjan bohater narodowy dożył sędziwego wieku. Zmarł w 2002 r. w wieku 96 lat w tym samym Rautjärvi, skąd 30 listopada 1939 r. wyruszył na wojnę. Dziś Rautjärvi leży na granicy z Rosją, której kolejny władca reaktywuje imperialną chwałę metodami przećwiczonymi przez Stalina. Godni następcy „Białej Śmierci” też się pewnie znajdą, choćby wśród obrońców donieckiego lotniska. Pytanie tylko, czy ta historia powtórzy się co do joty? Przecież po wojnie zimowej wojna światowa rozgorzała na dobre, a gdy dobiegła końca, imperium Stalina sięgało do Łaby. Nikt już wtedy nie pamiętał o Finach, martwiących się, czy wystarczy im miejsca na groby dla wszystkich atakujących Rosjan, ani o słowach jednego z rosyjskich generałów, który po zakończeniu jatki w Karelii powiedział: „Zdobyliśmy akurat tyle ziemi, żeby pochować poległych”. 

(Artykuł opublikowany w numerze 9/2015 tygodnika Wprost)
Więcej ciekawych artykułów przeczytasz w najnowszym wydaniu "Wprost",
który jest dostępny w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju.


"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore GooglePlay