O wolność edukacji

O wolność edukacji

Dodano:   /  Zmieniono: 

Początek września to czas, gdy wielu przypomina sobie o polskiej szkole. W tym roku poruszenie może być tym większe, że już wkrótce wybory, a nauczyciele to przecież licząca się i dobrze zorganizowana grupa społeczna. Wśród polityków aż nadto jest tych, którzy gotowi są bronić Karty nauczyciela jak niepodległości. Szkoda tylko, że w tych dyskusjach często znika dobro dziecka i prawo rodziców do wyboru szkoły dla niego.

Tak przyzwyczailiśmy się do status quo w tym obszarze, że nikt nie protestuje, gdy uboższe rodziny nie mogą wybrać szkoły dla dzieci. Skazane są na najbliższą placówkę publiczną, gdy bogatsi przebierają w ofertach szkół niepublicznych. To skutek obecnego modelu szkolnictwa, w którym państwo finansuje podaż usług edukacyjnych, a nie popyt na nie. Zamiast za dzieckiem pieniądz idzie za szkołą, nauczycielem, budynkiem czy gminą. Efektem jest brak konkurowania o ucznia i niskiej jakości usługi edukacyjne.

Stoi to w sprzeczności z zasadą równości szans. Zamiast więc zaczytywać się w refleksjach Thomasa Piketty’ego nad problemem nierówności dochodowych, warto się zastanowić, gdzie w Polsce mamy do czynienia z jaskrawą dyskryminacją mniej zarabiających. Tym obszarem jest szkolnictwo, być może na równi z systemem ochrony zdrowia. Trudno o większą krzywdę wobec dziecka niż niezagwarantowanie mu edukacji na miarę jego aspiracji i potrzeb. Dzieci z biednych rodzin są często właśnie tak krzywdzone.

Mitem jest, że finansowanie edukacji ze środków publicznych musi oznaczać prowadzenie szkół przez państwo. Finansowanie musi pozostać publiczne, ale już szkoły publicznymi być nie muszą. Chodzi o zbudowanie takiego systemu, w którym to rodzice będą decydowali o szkole dla swojego dziecka i gdzie szkoły niepubliczne staną się dostępne dla dzieci z ubogich rodzin. Rodzice wysyłający pociechy do prywatnych szkół dysponowaliby więc określoną kwotą przypisaną do dziecka, która odpowiadałaby kosztowi kształcenia go w szkole publicznej. Ten bon byłby akceptowany przez szkoły zatwierdzone przez instytucje nadzoru edukacyjnego.

Paradoksalnie odpowiednio skonstruowany system bonów edukacyjnych mógłby zyskać poparcie zarówno tych o wrażliwości bardziej lewicowo-równościowej, jak i tych o liberalnych poglądach. Mógłby to być system, w którym w praktyce godzono by solidarność z wolnością.

Zamiast więc pytać w referendum 25 października o sześciolatki, można by spytać o coś więcej i w tym szerszym pytaniu zawrzeć też kwestię poruszaną przez stowarzyszenie Elbanowskich. Pytanie to dotyczyłoby sprawy o szczególnej wadze dla państwa, o którą warto pytać w referendum. Spytałbym więc o rzecz następującą: Czy jesteś za tym, aby w systemie edukacyjnym pieniądz publiczny przypisany był do dziecka, a nie do placówki szkolnej, i aby to rodzic zyskał finansową możliwość decydowania o wyborze szkoły?

Na 1 września życzę nam wszystkim, abyśmy umieli stawiać tego rodzaju fundamentalne pytania o polską szkołę.■

* Kierownik Katedry Ekonomii Politycznej na Wydziale Nauk Ekonomicznych UW

Więcej możesz przeczytać w 36/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.