– W trumny wsadzano czarne worki. Nikt jednak nie sprawdzał, co w nich jest – mówił w 2012 r. dla „Wprost” Dymitr Książek, lekarz LPR, który po katastrofie smoleńskiej towarzyszył rodzinom ofiar w Moskwie.
Czytaj też:
Nie mogę milczeć
Tym razem w „Dzienniku Gazecie Prawnej” wrócił do wydarzeń sprzed siedmiu lat. – Przez dwa lata zbierałem siły, żeby powiedzieć prawdę o tym, co się działo w moskiewskim prosektorium po katastrofie w Smoleńsku. Opowiedziałem pani o tym w 2012 r. A potem straciłem za to pracę – powiedział Magdalenie Rigamonti. Dymitr Książek w „DGP” dokładnie opisał, co działo się w moskiewskim prosektorium. – Ciało zjeżdżało windą do piwnic prosektorium, tam, gdzie znajdowały się chłodnie i gdzie – jak się szybko przekonałem – pracowali pakowacze – wyjaśnił. – Kiedy ciało zjeżdżało do tych piwnic, stawało się bezpańskie. Myślę, że to właśnie tam doszło do zamian ciał, do pomieszania szczątków – dodał. Jego zdaniem „pakowaczy nikt nie pilnował, nikt nie sprawdzał”. – Rosjanie mieli problem z tym, by rodziny wkładały do trumien święte obrazki czy różańce – stwierdził. – Pakowacze musieli dorzucać te inne części. Później najprawdopodobniej dorzucali też te małe nieidentyfikowalne. Pakowali wszystko w czarne worki, obwiązywali sznurami – podkreślał Dymitr Książek.
Lekarz LPR podkreślał, że według niego Ewa Kopacz była w Moskwie jako przedstawiciel polskiego rządu, a nie wolontariuszka. – Nie wierzę w to, że pojechała tam tylko płakać razem z rodzinami, być oparciem i opoką. Nie tego oczekuje się od ministra – przekonywał.