Zabawki z PRL-u wracają z piwnic na internetowe aukcje. Jak na nich zarobić?

Zabawki z PRL-u wracają z piwnic na internetowe aukcje. Jak na nich zarobić?

kultowy kot-harmonijka z kolekcji Galerii Starych Zabawek
kultowy kot-harmonijka z kolekcji Galerii Starych Zabawek Źródło: zdj. Wojciech Szymański
Dziewięć tysięcy złotych za zabawkowy kombajn z lat 60., tysiąc za plastikowego kotka-harmonijkę, pięćset za gumowego żołnierzyka. Zakurzone zabawki z czasów PRL wracają w chwale z piwnic na internetowe aukcje. Można się nimi wzruszać, ale też nieźle na nich zarobić.

Zabawki z PRL-u, po latach piwnicznej kwarantanny, wracają dumnie na salony, ściągane przez pokolenie dzisiejszych 40. i 50-latków. Za tę przyjemność trzeba jednak słono zapłacić, bo dziś zabawek z lat 70. i 80. ubiegłego wieku na rynku praktycznie nie ma. Większość, po upadku komuny i zmęczeniu siermiężnym wzornictwem, trafiła na śmietniki. Czasem do piwnic lub garaży. Okazję do zarobku zwęszyli więc internetowi sprzedawcy, którzy, za wyrzucane kiedyś bez żalu samochodziki i plastikowe zwierzaki, każą płacić na aukcjach fortunę.

Opowieść o własnym życiu

Tysiąc złotych trzeba było zapłacić na przykład za pieska-harmonijkę z Łódzkich Zakładów Zabawkarskich „Spójnia”, wzorowanego na czechosłowackich piszczących zwierzątkach, których projektantką była Czeszka Libuše Niklová (jej prace wystawiane były w muzeach w Nowym Jorku i Paryżu). Tyle samo za Poloneza na kablu z Częstochowskich Zakładów Zabawkarskich. 510 zł za mieszczącą się w dłoni gumową figurkę postaci ze „Star Wars” wyprodukowaną jeszcze w końcówce PRL-u. 433 zł za dziewięcioelementowy plastikowy minikomplet stołowy Spółdzielni Pracy w Czudcu z 1974 roku, składający się z garnków, talerzy i sztućców. 200 zł za plastikowego miśka-zezolka.

To tylko kilka przykładowych cen, jakie krążą na internetowych aukcjach. Ale kto płaci tysiąc złotych za plastikowego pieska, który zamiast tułowia ma harmonię? Ten powrót do przeszłości nie dziwi dr Katarzyny Orszulak-Dudkowskiej, antropologa kultury Uniwersytetu Łódzkiego, to nie dziwi. – To pokolenie ludzi w tak zwanym średnim wieku, których stać na inwestowanie w „opowieść o własnym życiu”. Dla nich te zabawki to ważne przedmioty o charakterze tożsamościowym, kojarzone z okresem dzieciństwa i młodości, które chcą mieć znów przy sobie i pokazywać swoim dzieciom czy znajomym o podobnym życiowym doświadczeniu – wyjaśnia.

W tych pięćdziesięcioletnich klientach zabawki z PRL budzą niewiarygodnie silne emocje. Ich świadkiem bywa Wojciech Szymański, od 18 lat kolekcjoner zabawek, a od ośmiu twórca muzeum „Galeria Starych Zabawek” w Gdańsku.

– Przychodzą do nas rodzice z dziećmi i z myślą o dzieciach. Żeby maluchy miały radochę ze starych zabawek. A sami nawet nie przeczuwają, co ich tu czeka. Już po chwili są w szoku: „To miałem, to koleżanka mi zakopała w piaskownicy, to miał mój brat”, mówią przejęci, chodzą ze łzami w oczach, łamie im się głos. Bo niby oglądają jakiś przedmiot, a tak naprawdę wracają wspomnienia, zapachy, że właśnie coś takiego dostali od babci, dziadka. Spotkanie z zabawkami z PRL-u działa jak kapsuła czasu – opowiada Szymański. Efekt jest prosty: 40. czy 50-latek zaczyna szukać zabawki z dzieciństwa w Internecie.

Polowanie na ciuchcię

Gdy taka osoba weźmie na radar samochodzik czy figurkę z dziecięcych lat, cena nie gra roli. Szczególnie, że dzisiaj nie jest już dzieckiem, a dojrzałym panem czy przyzwoicie zarabiającą panią, którzy mogą zapłacić kilkaset, a nawet kilka tysięcy złotych za dokładnie tą samą lub podobną zabawkę, z którą miała kontakt w dzieciństwie. Nieważne też czy jest unikatem, czy dotrwała do naszych czasów w wielu egzemplarzach. A jak już kupi, jedną lub nawet kilka, to dowiaduje się, że była ich cała seria. I tak łapie bakcyla.

– Wykorzystują to handlarze, którzy zwietrzyli interes - jest popyt, trzeba zapewnić podaż. Sprzedają, jadąc na sentymentach i żyłce kolekcjonerskiej tej osoby. Stąd się biorą tak wysokie ceny na aukcjach. Plus jest taki, że akurat nie te zabawki są najdroższe, które są najwartościowsze – mówi Mariusz Kmita, rzeszowski kolekcjoner, który regularnie przegląda internetowe oferty z zabawkami z PRL-u.

Większość sprzedawców nie zna się na starych zabawkach. Dzięki temu Wojciech Szymański kupił prawdziwy rarytas - kolejkę elektryczną z 1953 roku, której szukał 16 lat (kiedyś zobaczył ją na jakimś zdjęciu). Przypadek sprawił, że ktoś wystawił ją na aukcji w złym dziale - w oryginalnym pudełku i z instrukcją. Wyprodukowała ją Fabryka Blachy i Drutu w Warszawie, a pociąg miał numer seryjny 001. Dziś jest warta jakieś 25-30 tys. zł.

Czego kupujący dziś najczęściej poszukują? Z obserwacji rzeszowskiego kolekcjonera zabawek wynika, że przede wszystkim aut na kablu z fabryki CZZ Częstochowa. – Większość miała takie cudeńka i teraz chcą sobie powspominać. Legendą obrósł blaszany kombajn z CZZ-tu z przełomu lat 50-60-tych, który w stanie idealnym i z opakowaniem poszedł kiedyś za 9 tys. zł. To trochę legenda na wyrost, bo w kolekcji mam dużo innych, ciekawszych i mniej spotykanych zabawek, które kupiłem bardzo tanio. Ale w tej „branży” jest wolna amerykanka i trudno przewidzieć za ile coś się sprzeda – twierdzi Kmita.

Dla prawdziwych kolekcjonerów, takich jak on czy Szymański (w Polsce osoby mające w kolekcji kilka tysięcy zabawek, można policzyć na palcach obu rąk), ważne jest coś innego: stan zabawki, obecność oryginalnego opakowania (dziś to prawdziwa rzadkość), czy za projektem stoi uznany twórca (tacy często zajmowali się wzornictwem użytkowym za komuny), jakiej jest produkcji, ile tego trafiło na rynek i ile jest ich obecnie w obiegu. Potrafią to stwierdzić, bo przez lata wertowali stare katalogi (wydawały je fabryki na potrzeby zamówień domów towarowych), reklamy zabawek komunistycznych gazetach (były w grudniowych wydaniach), naukowe opracowania, a nawet fabryczną dokumentację, która po zamknięciu zabawkarskich zakładów trafiała na śmietnik.

Więcej przeczytasz w tygodniku "Wprost".

Czytaj też:
Rozmowy na święta o Bogu, uczuciach i potrzebie wolności. Co jeszcze w nowym „Wprost”?

Źródło: Wprost