Paw Europy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polska na własne życzenie przeniosła się do drugiej grupy kandydatów do Unii Europejskiej
Gdyby w 1989 r. Polska, przedmurze Europy i paw jej narodów, zażądała natychmiastowego przyjęcia do Unii Europejskiej, Helmut Kohl - przy owacji pozostałych przywódców europejskich - zaniósłby Tadeusza Mazowieckiego do Brukseli na rękach. Dzisiaj można odnieść wrażenie, że szefowie państw piętnastki chcieliby Polskę pędzić kijem. Sami doprowadziliśmy do takiej sytuacji.

Polska w Europie?
Najpierw przez pięć lat toczyły się u nas idiotyczne dyskusje o miejscu Polski w świecie. W pomysłach na ten temat (a może będziemy neutralni?, a może założymy EWG bis?, a może postawimy na współpracę ze Wschodem?) celowała SdRP. Szybko jednak do różowych dołączyli eurosceptycy czarni, zieloni i ci w łowickie paski. Ich ulubionym sloganem było stwierdzenie, że Polska do rodziny europejskiej wchodzić nie musi, bo zawsze (jako przedmurze i paw) w Europie była. To prawda, choć od dawna w zasadzie jedynie w sensie geograficznym.
W efekcie oficjalny wniosek w sprawie akcesu do wspólnoty złożyliśmy dopiero w 1994 r., a negocjacje zaczęliśmy w marcu 1998 r. No i mamy skutki. Pod względem zaawansowania negocjacji wyprzedziła nas Słowacja i Litwa, a nasze członkostwo widoczne jest na horyzoncie. Tyle że horyzont to linia pozorna.

A minister w piaskownicy!
Zaczęło się nawet dobrze. Na początku negocjacji Polska była liderem wśród sześciu kandydatów do unii (na liście Cypr, Czechy, Estonia, Słowenia i Węgry). Już jednak po trzech miesiącach, w lipcu 1998 r., wiceszef Komitetu Integracji Europejskiej Piotr Nowina-Konopka oświadczył, że "podstawowa funkcja komitetu, czyli koordynacja działań resortów, szwankuje, czego efektem jest osłabienie negocjacyjnej pozycji Polski". Na takie dictum szef KIE, minister Ryszard Czarnecki, nazwał swego zastępcę "ministrem specjalnej troski". Ten z kolei publicznie oświadczył, że zachowanie ministra Czarneckiego przypomina gry i zabawy chłopców, którzy urządzają zawody w pluciu na odległość.
Tak sobie negocjowali ministrowie między sobą (zamiast z Brukselą), a w tym czasie Polska - w następstwie nieprzygotowania niezbędnych dokumentów - straciła szansę na uzyskanie 34 mln ecu z Phare. Dalej nie było lepiej. Premier potrzebował ponad pół roku na dokonanie zmian kadrowych w inkryminowanym resorcie. Decyzje te były iście salomonowe: starzy szefowie resortu mianowani zostali ministrami od niczego, a na ich miejsce powołano Marię Karasińską-Fendler. I ona jednak była ministrem od niczego, bowiem prawo podejmowania decyzji zastrzegł sobie sam premier. W efekcie integracją europejską zajmowali się: premier, Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, główny negocjator i Urząd Komitetu Integracji Europejskiej (którego szefowa w tzw. międzyczasie podała się do dymisji).

Większy peleton i dalej do mety
Polska dość szybko zaczęła płacić rachunki wystawione w 1998 r. Nasza opinia solidnego politycznie partnera została - mówiąc językiem dyplomacji - wyraźnie nadwerężona. Natychmiast wykorzystali to nasi rywale w wyścigu do unii. Pod względem zaawansowania negocjacji błyskawicznie przegonili nas Węgrzy, Czesi i Estończycy. Dodatkowo sprawę pogarszał fakt, że w marcu zeszłego roku formalnie negocjacje rozpoczęło sześć następnych państw: Bułgaria, Litwa, Łotwa, Malta, Rumunia i Słowacja. Na torze zrobiło się ciasno. Zmieniły się także proporcje. Rozszerzenie unii o pierwszą grupę zwiększałoby liczbę jej mieszkańców o 20 proc. Sporo, ale do wytrzymania, zwłaszcza że są to kraje o stosunkowo mocnych gospodarkach rynkowych (PKB per capita w przedziale 7-11 tys. USD, czyli tylko nieco mniej niż w Portugalii i Grecji). Dołączenie drugiej grupy to jednak dalsze 45 mln gąb do dokarmiania.
Nic tedy dziwnego, że w zachodniej Europie klimat dla poszerzania unii zaczął się wyraźnie psuć. Po prostu europejski podatnik uzmysłowił sobie, że solidarność z biedniejszymi braćmi będzie go nieco kosztować (nie bez znaczenia było tu doświadczenie niemieckich landów wschodnich i nasilające się przekonanie, że podatek solidarnościowy trafia w studnię bez dna).
Wyścig trwał, a meta zaczęła odjeżdżać. Data poszerzenia unii (czytaj: naszego do niej wejścia) początkowo wyznaczana była na symboliczny rok 2000, potem na nie mniej symboliczny rok 2001, a potem na kolejne, symboliczne jakby mniej, lata 2002, 2003, 2004...

Autobus z napisem koniec
Kolarz, który traci żółtą koszulkę lidera, ma dwie możliwości: zaciska zęby i pędzi ile sił w nogach albo złazi z roweru i wsiada do autobusu z napisem "koniec". Pierwsze rozwiązanie wybrali Czesi, Węgrzy i Słowacy. Uznali, że wejście do unii jest dla nich ważniejsze niż targi o rozwiązania szczegółowe. Czechy już się zgodziły (a Węgry i Słowacja zrobią to wkrótce) na skrócenie do siedmiu lat restrykcji w kupowaniu ziemi przez cudzoziemców. Węgry już się zgodziły (a Czechy i Słowacja zrobią to wkrótce) na odroczenie prawa dla swych obywateli do pracy w unii. Kraje te także bez zastrzeżeń dostosowały prawo spółek do unijnego.
Polska nadal trwa nieugięta. Domagamy się rekordowo długiego, osiemnastoletniego (wedle PSL to absolutne minimum) okresu przejściowego na nabywanie ziemi rolniczej, a prawa do pracy i dopłat rolniczych od dziś. Nie zgadzamy się na zwiększenie nakładów na ochronę środowiska i nie pozwolimy obcemu kapitałowi produkować naszej słynnej polopiryny i rycyny. Dlatego odpadamy z peletonu i wsiadamy do autobusu.

"Nie mamy"
Dlaczego? Dlaczego wytrawny polityk, jakim jest Jan Kułakowski, występuje w roli Rejtana i w Sejmie retorycznie pyta: "Czy mamy akceptować bez zastrzeżeń nie wystarczające z naszego punktu widzenia unijne propozycje?". Skoro pytanie jest retoryczne, znaczy to, że odpowiedź brzmi: "Nie mamy". Taka odpowiedź może jednak znaczyć, że "nie mamy" wchodzić do unii, do której wejdą i Czechy, i Węgry, i jeszcze kilka krajów. Dlaczego jednak "nie mamy" być w unii?
Nie mamy, bo idą wybory, a ostatnią szansą dla AWS jest prosty narodowy elektorat, który można kupić tanimi nacjonalistyczno-populistycznymi hasłami. I temu elektoratowi w imię zarobienia kilku złotych panowie Krzaklewski, Buzek (i kilku innych) za żadne pieniądze nie chcą się narazić. Już prędzej wystawią się na pośmiewisko, co Marian Krzaklewski zrobił ostatnio kolejny raz w polemice z Leszkiem Millerem. Przypomnijmy. Leszek Miller całkiem słusznie stwierdził, że obecny rząd nie ma wizji roli Polski w strukturach europejskich, nie słychać jego głosu na arenie międzynarodowej, nie podjął też żadnej istotnej inicjatywy dyplomatycznej, która mogłaby być zauważona w unii. "Cztery lata temu Polska była liderem w negocjacjach, a dziś strategia ulega załamaniu". Marian Krzaklewski zareagował na to niepokojem, że "u niektórych członków SLD można zaobserwować wasalną mentalność - teraz w odniesieniu do Zachodu".

Szansa w Big Bang
Coś jednak unia z krajami kandydackimi począć musi. W następstwie "polskiego strajku" nie może pozostać przy starym pomyśle kolejnego przyjęcia dwóch sześciopaństwowych grup. Jego odrzucenie prowadzi jednak do taktyki salami i przyjmowania kandydatów po plasterku. I to jednak jest złe, bo rodziłoby konflikty z odrzuconymi. W tej sytuacji coraz większego prawdopodobieństwa nabiera scenariusz Big Bang. Polega on na maksymalnym odroczeniu terminu (do 2005 r.) poszerzenia unii i równoczesnym przyjęciu obydwu grup z wyjątkiem dwóch państw najsłabiej przygotowanych: Bułgarii i Rumunii.
Dla Polski nie jest to najgorszy pomysł - lepiej później niż wcale. Pod pewnymi jednak warunkami (lista odrzuconych może być dłuższa). Dotyczą one zarówno kwestii negocjacyjnych (trzeba tu wykazać większą elastyczność), przygotowawczych, jak i ogólnych. Polska pozycję lidera zawdzięczała także, a może nawet przede wszystkim, trzem dobrym wskaźnikom: stabilności politycznej, wysokiej dynamice rozwoju i rosnącej stabilizacji makroekonomicznej. Jak nietrudno zauważyć, te atuty gdzieś zgubiliśmy. I jeśli ich szybko nie odnajdziemy, to bardzo długo możemy antyszambrować w przedsionku do salonu Europa.

Więcej możesz przeczytać w 24/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.