Brutalność życia podpowiada, żeby trzymać się tej starej zasady, która brzmi: „Jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny”. Z tym przekonaniem weszliśmy w XXI wiek. Towarzyszyły mu mrożące krew w żyłach obrazy, gdy cywilne samoloty porwane przez islamskich terrorystów wbijały się w nowojorskie wieże Word Trade Center. Był poranek 11 września 2001 roku.
Przerażeni i zaszokowani patrzyliśmy jak owe dwie wieże – symbol bogactwa i potęgi Ameryki – obracają się w pył. Oto supermocarstwo, jakim każdemu na świecie jawiło się USA, zostało upokorzone i rzucone na kolana przez islamskich bojowników, których przywódca, Osama bin Laden, ukrywał się w górach Afganistanu. Terroryści, by upokorzyć Amerykę, nie potrzebowali ani regularnej armii, ani czołgów czy rakiet. Jedyne, czego było im trzeba, to grona fanatyków gotowych na śmierć.
Stany Zjednoczone, rządzone wtedy przez prezydenta George'a W. Busha, odpowiedziały zgodnie z przywołaną powyżej zasadą: „Jeśli chcemy pokoju dla Ameryki, nasi chłopcy muszą ruszyć na wojnę”. I Ameryka, największa potęga militarna świata, ruszyła. W mgnieniu oka zdobyła nie tylko Afganistan, ale także Irak, rządzony przez krwawego dyktatora Saddama Husajna.
Po dwudziestu latach od ataku na WTC i wejściu przez Amerykanów do Afganistanu znów oglądamy przerażające obrazy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.