Wczasy w siodle

Dodano:   /  Zmieniono: 
George W. Bush odnosi sukces za sukcesem
Wakacje w Teksasie i do tego w sierpniu, gdy jest tam gorąco i duszno jak w piekle? Szaleństwo. W tych dniach jednak prezydentowi Bushowi ani miejsce, ani pogoda na pewno nie przeszkadzają. Po pierwsze dlatego, że w sierpniu w Waszyngtonie też jest nieznośnie. Po drugie - prezydent najwyraźniej woli przebywać na swym 650-hektarowym ranczu w Crawford w Teksasie niż w Białym Domu. Po trzecie - są to jego pierwsze dłuższe wakacje od roku. A po czwarte - ma prawo być teraz w dobrym humorze - za siedem miesięcy swej prezydentury zasługuje co najmniej na czwórkę.
Dalekim wspomnieniem jest 36 dni liczenia głosów, kiedy los prezydentury wzięli w swe ręce prawnicy. Wspomnieniem jest nawet początek roku, gdy Clinton, Gore i inni demokraci sugerowali lub mówili wprost, że może i Bush jest prezydentem, ale gdyby policzyć wszystkie głosy, toby nim nie był. Największe gazety i stacje telewizyjne zrobiły zrzutkę, głosy policzono i okazało się, że wątpliwości nie ma. Tak czy owak, wygrałby Bush. Wspomnieniem są też czasy, kiedy Bush próbował czarować demokratów i elektorat opowieściami o potrzebie budowania w Waszyngtonie ponadpartyjnego konsensusu. Zgoda w Waszyngtonie i owszem jest - sprowadza się do powszechnego przekonania, że konsensusu nie ma i nie będzie. Zamiast niego jest polityka totalna - zażarta walka o każdą ustawę, każdy paragraf i punkt w grze o publiczne uznanie.

Łatwiejsza dyktatura
Gdy kilka miesięcy temu Bush przeprowadził w Kongresie tak drogie jego sercu cięcia podatków, wydawało się, że na Kapitolu jest i będzie górą. Gdy większość w Senacie zdobyli demokraci, można było sądzić, że teraz oni zepchną prezydenta do narożnika. I spychali, zadając mu ciężkie ciosy w sprawie ochrony środowiska czy reformy finansowania kampanii wyborczych. Tymczasem kilkanaście dni temu, gdy zdesperowany Bush przyznał, że jest ciężko, a "dyktatura byłaby łatwiejsza", wygrał dwa ważne rozdania. Izba Reprezentantów przegłosowała w popieranej przez niego wersji ustawę o systemie energetycznym i kartę praw pacjenta. Po wakacjach ustawą i kartą zajmie się demokratyczny Senat i o zwycięstwa nie będzie już tak łatwo, ale prezydent może powiedzieć jak Scarlett z "Przeminęło z wiatrem": "Pomyślę o tym jutro". A nawet pojutrze, gdy będzie się musiał zastanowić nad kolejnymi bataliami w sprawie globalnego ocieplenia, imigracji czy zagranicznej pomocy dla organizacji wspierających aborcję. W żadnej z nich nikt nikomu w Waszyngtonie nie ustąpi pola.
Jeśli jednak Bush jest teraz zrelaksowany, to nie ze względu na zwycięstwo w Kongresie, ale o wiele większy sukces. On - który według krytyków miał się zupełnie nie nadawać na prezydenta - znowu robi wrogom niemiłą niespodziankę. Dobrą informacją nie mogą być bowiem dla nich wyniki ostatnich sondaży. Sposób sprawowania urzędu przez Busha akceptuje 59 proc. Amerykanów, a negatywnie ocenia go tylko 38 proc. Z takimi wskaźnikami popularności prezydent może mieć poczucie, że naprawdę mocno siedzi w siodle. Jeśli dodać do tego, że około dwóch trzecich Amerykanów ocenia, iż Bush ma silny charakter, wizję przyszłości i można mu ufać w czasach kryzysu, to mamy obraz solidnie przepracowanych siedmiu miesięcy. Aby nie popaść w samozadowolenie, Bush musi pamiętać, że w takich dziedzinach, jak polityka energetyczna, ochrona środowiska, reforma służby zdrowia i systemu emerytalnego, ludzie bardziej niż jemu ufają demokratom. Wśród tych spraw nie ma polityki zagranicznej. I to być może największy sukces człowieka, który półtora roku temu pytany o przywódców Indii czy Pakistanu mówił: "Indii? Nie pamiętam. Pakistanu? Jakiś generał". Diabli wiedzą, czy dziś zna odpowiedzi na te pytania. To jednak nieistotne - zna odpowiedzi na kilka innych.

George i Władimir
Teza, że polityka zagraniczna to dziedzina, w której nowy amerykański prezydent pokazał fantastyczną sprawność i w której odniósł wiele niezaprzeczalnych sukcesów, byłaby trudna do obrony. Dokładniej - niemożliwa do obrony. Odrzucenie traktatu z Kioto i kwestionowanie układu ABM, traktatu o próbach jądrowych i konwencji o broni biologicznej, domaganie się poprawek do układu w sprawie nielegalnej sprzedaży broni palnej i straszenie bojkotem międzynarodowej konferencji na temat rasizmu - nawet jeśli niektóre z tych decyzji z punktu widzenia USA były (a były) słuszne, to zaprezentowano je światu w arogancki, nie znoszący sprzeciwu sposób. Takie postępowanie zantagonizowało obie strony i stworzyło wrażenie, że Waszyngton toczy pojedynek z resztą świata. Trudno się dziwić, że w Europie, i nie tylko w Europie, USA zaczęto nazywać tak, jak Ameryka nazywa Irak czy Koreę Północną - państwem bandyckim. Słynny komentator "Die Zeit" Theo Sommer porównał Busha do niesławnego sowieckiego ministra spraw zagranicznych Andrieja Gromyki, którego nazywano Mr. Niet.
Skąd więc się bierze w sumie pozytywna ocena polityki zagranicznej Busha? Zdecydował o niej niewątpliwy sukces, jaki junior odniósł w kontaktach z Rosją i jej liderem Władimirem Putinem. Przez kilka miesięcy mieliśmy, jeśli nie zimną wojnę, to w każdym razie pokojowy chłód, który niespodziewanie przerodził się w dialog. Gdy w połowie czerwca, po pierwszym spotkaniu w Słowenii, Bush i Putin wymieniali dusery, a amerykański przywódca powiedział, że Putinowi można wierzyć, demokraci uznali to za dowód niekompetencji Busha. Kilkadziesiąt minut rozmowy i Bush dochodzi do wniosku, że można wierzyć kagebiście? Czy trzeba więcej przykładów naiwności amerykańskiego prezydenta?
Jakież musiało być zaskoczenie demokratów i wielu ekspertów po następnym lipcowym spotkaniu obu prezydentów. W Genui Bush odniósł wielki sukces. Przekonał Putina, że Ameryka stworzy system obrony antyrakietowej niezależnie od stanowiska Rosji i Europy. Skłonił w ten sposób Mos-kwę, by zamiast powtarzać "nie, nie, nie", za rozsądną cenę sprzedała swą zgodę na kompromis. I oto Putin, który jeszcze kilka dni wcześniej groził, że jeśli Ameryka zbuduje system obrony antyrakietowej, Rosja zwiększy liczbę rakiet nuklearnych, zgodził się i na ten system, i na powiązanie jego budowy z redukcją arsenałów nuklearnych. Jakby tego było mało, mówił o tej sprawie tym samym językiem co Bush podczas kampanii prezydenckiej. Niepocieszeni musieli być demokraci, którzy jeszcze kilka tygodni temu przekonywali, że Bush, forsując tarczę rakietową, psuje stosunki USA z Rosją i amerykańskimi sojusznikami w zachodniej Europie. Nieprzekonująco i w sumie żałośnie wyglądała więc ostatnia wypowiedź lidera demokratów w Izbie Reprezentantów Dicka Gepharda, stwierdzającego, że amerykański prezydent ma obsesję na punkcie obrony antyrakietowej, a tak w ogóle to trzeba by zaproponować Rosji członkostwo w NATO. Na taki pomysł nie wpadł nawet Putin.
Do sukcesu Busha w układach z Rosją trzeba dodać odprężenie w stosunkach z Chinami. Widać je teraz szczególnie dobrze, gdy pamięta się o eksplozji napięcia, jaka nastąpiła po kwietniowym "aresztowaniu" na chińskiej wyspie amerykańskiego samolotu zwiadowczego. Pekin chce już współpracować z Waszyngtonem, a Bush będzie miał szansę to wykorzystać, gdy w październiku pojedzie do Chin.

Moralny lider
Czterdziesty trzeci amerykański prezydent wie, że nie zapewni sobie wielkich szans na reelekcję, jeśli będzie tylko szefem gabinetu walczącym o przepchnięcie swych ustaw w Kongresie, człowiekiem kierującym amerykańską polityką zagraniczną i zwierzchnikiem sił zbrojnych. Jeżeli tak jak Ronald Reagan chce utrzymać konserwatywną koalicję i przekonać do siebie wyborców niezależnych, a także demokratów, musi być nie tylko prezydentem, ale i moralnym liderem. To wymaga zaś skoncentrowania się na duchowym i symbolicznym wymiarze prezydentury, a także na pozornych drobiazgach, które łączą ludzi i są dla nich szalenie ważne. Dlatego już we wrześniu Bush wiele czasu poświęci temu, by wzmocnić łączące Amerykanów wartości. Przedstawi całą serię propozycji dotyczących problemów adopcji, zachodzenia w ciążę przez nastolatki, zażywania narkotyków, bezpieczeństwa w szkołach, łączenia za pomocą Internetu dziadków i wnuków, dodania do szkolnych przedmiotów wychowania obywatelskiego. Zachęci też media, by przedstawiały więcej dobrych informacji. Drobiazgi, banały? Może, ale podobne pozwoliły pięć lat temu stanąć na nogi Billowi Clintonowi, gdy republikanie zdobyli większość w obu izbach Kongresu.
Jaką radę dałby dziś Bushowi Clinton? Być może powiedziałby po prostu: "Gospodarka, głupcze". Clinton miał niewiarygodne wprost szczęście, bo gospodarka ruszyła jak z kopyta chwilę po objęciu przez niego urzędu, a wyhamowała kilka chwil po przejęciu go przez Busha. Niemal zerowy wzrost gospodarczy w USA w drugim kwartale tego roku (nawet jeśli to wyłącznie skutek cyklu) jest wielkim problemem Busha. A dobrze pamięta on historię prezydentury swego ojca i wie, że trudno marzyć o reelekcji, mając na głowie recesję. O ile jednak możliwość ożywienia przez Busha gospodarki jest ograniczona, o tyle może on uniknąć innego błędu papy - sprawienia wrażenia, że jest out of touch, krótko mówiąc, że stracił kontakt z ziemią i otoczeniem. Stąd właśnie urlop w Teksasie, decyzja, którą - jak zawsze w takich wypadkach - w Ameryce podejmują nie krewni prezydenta, ale ludzie od badania opinii publicznej. Wybór był oczywisty, bo lepiej grillować w Teksasie, niż pojechać do pachnącej patrycjuszostwem rodzinnej rezydencji Bushów w Kennebunkport i sprawić na wyborcach wrażenie, że nie przestało się być wygodnym milionerem urodzonym w Nowej Anglii. Jak powiedział sam junior tuż przed wylotem do Teksasu: "Jest istotne, byśmy wszyscy w Waszyngtonie mieli kontakt z prawdziwymi wartościami naszego kraju - ciężką pracą, rodziną i wiarą". No i z krowami, z którymi Bush lubi rozmawiać, bo jest dobrym słuchaczem. Prezydent nie dodał, że woli słuchać krów niż wielu polityków z Waszyngtonu. Nie musiał.

Więcej możesz przeczytać w 33/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.