Wykolejona Yuma

Dodano:   /  Zmieniono: 
Pogłoski o renesansie westernu są na wyrost. „3:10 do Yumy” nie jest filmem tego kalibru, by przywrócić ten gatunek do łask kinomanów.
„15:10 do Yumy", słynny western Delmera Davesa z 1957 roku, zrobił furorę, bo zerwał z westernowym schematem dobry-zły. Główny bohater miał słabości, jego antagonista chwilami wzbudzał sympatię. Tego wcześniej w westernach nie było i to zapewniło dziełu Davesa nieśmiertelność. W cieple sławy poprzednika próbuje się teraz ogrzać reżyser James Mangold, autor „3:10 do Yumy”. Do remake’u udało mu się zaangażować gwiazdy pierwszej wody: Russella Crowe’a, Christiana Bale’a, Petera Fondy. A mimo to wyszedł mu słaby film. Głównie przez brak wyczucia konwencji. „15:10 do Yumy” był na swoje czasy dziełem rewolucyjnym – i dlatego odniósł sukces.

„3:10 do Yumy" jest produkcją szalenie zachowawczą. Mamy tam wszystko, co zwykle pojawiało się w westernie: pojedynki na rewolwery, starcia z Indianami, pościgi na koniach. I nic więcej. A przecież western umarł kilka lat temu właśnie dlatego, że widzom nie chciało się już oglądać kolejnego pojedynku w samo południe. Mangoldowie zabrakło rewolucyjnego pomysłu. Taki jak mieli chociażby twórcy „Piratów z Karaibów”, którzy świetnie uwspółcześnili wymarłą konwencję kina pirackiego i odnieśli sukces. „15:10 do Yumy” był właśnie takim filmem dla swego gatunku w latach 50. „3:10 do Yumy” będzie jego ostatecznym końcem.

„3:10 do Yumy" („Three Ten to Yuma”), reż. James Mangold, USA, 2007