Plecami do widza

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jest sukces: mamy Ministerstwo Kultury bez dodatków w rodzaju dziedzictwo narodowe
Więcej nawet - sztuka jest znowu częścią kultury, choć do 1999 r. kultura i sztuka żyły w nazwie ministerstwa osobnym życiem. Niestety, polska kultura wciąż przypomina sierotę po PRL: tęskniącą za tatusiem, który choć bywał surowy i niesprawiedliwy, zapewniał jednak twórcom wikt i opierunek. Część artystów uparcie ignoruje istnienie wolnego rynku, uprawiając sztukę dla sztuki, niezrozumiałą dla przeciętnego odbiorcy. Inni postulat tworzenia "dla ludzi" zrozumieli aż nazbyt dosłownie. Ich dzieła są często dalekie od poprawności, obrażając poczucie dobrego smaku. Polskiej kulturze brakuje wciąż złotego środka - artystów potrafiących połączyć atrakcyjną formę z niebanalną treścią.

Prawda czasu - prawda ekranu
Już Lenin twierdził, że kino jest najważniejszą ze sztuk. Miał rację o tyle, że filmowcy zwykle mogą liczyć na większą publiczność niż pisarze, muzycy czy plastycy. Znacznie łatwiej też udaje im się wzbudzać zbiorowe emocje. W wypadku "Quo vadis" te emocje wyrażają się we wstydliwym milczeniu. Dzieło Jerzego Kawalerowicza to zrobiona za 18 mln dolarów nudna telenowela, pretensjonalna i przegadana. I to miała być nadzieja polskiego kina, kandydat do Oscara? Przedsmak kompromitacji zapewnił nam już udział "Quo vadis" w wyścigu do Złotego Globu - jak wieść niesie, obraz obejrzało "aż" czterech członków jury.
Jeszcze większym gniotem okazał się typowany na wielki przebój "Wiedźmin" Marka Brodzkiego. To, co miało być polskim odpowiednikiem "Władcy pier-ścieni", jest niechlujnie zmontowanym 130-minutowym zwiastunem telewizyjnego serialu, okraszonym tak nieudolnymi efektami specjalnymi, że widzowie zaśmiewają się do rozpuku z ich siermiężności. Najsmutniejsze, że przy okazji zmarnowano ciekawy materiał literacki, czyli tłumaczone na wiele języków opowiadania Andrzeja Sapkowskiego.
Wyłożenie sporych pieniędzy na dzieła w rodzaju "Quo vadis" czy "Wiedźmin" świadczy o tym, że polskim producentom wciąż daleko do wiedzy i umiejętności ich zachodnich kolegów. Poza filmem Roberta Glińskiego "Cześć Tereska" (Złote Lwy w Gdyni, Nagroda Specjalna Jury w Karlowych Warach) tak naprawdę nie zaistniał żaden z rodzimych obrazów. Nie doceniono oryginalnego "Angelusa" Lecha Majewskiego, który przy lepszej promocji miał szansę stać się wydarzeniem. - Nie ma w Polsce sprzyjającego klimatu, by robić kino z prawdziwego zdarzenia - skarży się Dariusz Jabłoński, prezes Krajowej Izby Audiowizualnej, producent i reżyser. - Nie ma uregulowań legislacyjnych funkcjonujących w całej Unii Europejskiej, nie mówiąc już o nowej ustawie o kinematografii, trzecią kadencję zalegającej w Sejmie - dodaje. Wszystko to prawda, tyle że sama ustawa nie zamieni nieudaczników w profesjonalistów. Z jej uchwaleniem nasi filmowcy stracą za to najważniejsze alibi: mamy genialne pomysły, lecz z braku pieniędzy nie możemy ich realizować!

Literaci górą!
Patrząc na liczbę pozycji na naszym rynku wydawniczym, można by pomyśleć, że jesteśmy kulturalnym mocarstwem. Hipotezę tę potwierdza wielka liczba przyznawanych w Polsce nagród literackich. Niestety, jest ona odwrotnie proporcjonalna do jakości tytułów. W 2001 r. nieźle sprzedawały się książki pisane damską ręką: "Nigdy w życiu" Katarzyny Grocholi, "Siostrzane uczucia" Małgorzaty Domagalik czy wydany niedawno "List otwarty do królowej Wiktorii" Anny Bojarskiej. - Literatura pisana przez panie zawsze miała u nas wzięcie. W tym wypadku czytelnicy polscy są konsekwentni już od kilkudziesięciu lat - zauważa pisarz Józef Hen. Spośród panów najpopularniejszy okazał się Jerzy Pilch, laureat nagrody Nike, który odebrał ją za najsłabszą z dotychczasowych książek. Polska literatura, coraz bardziej pretensjonalna i pozerska, "odkrywa" techniki narracyjne popularne prawie sto lat temu. Rację ma Marcel Reich-Ranicki, gdy twierdzi, że określenia skansen czy wykopalisko idealnie pasują do większości rodzimej literatury.
Loty obniżył nawet Paweł Huelle: jego nowej powieści "Mercedes Benz" daleko do finezji "Weisera Dawidka". Wydarzeniem bardziej towarzyskim niż literackim była książka "Katecheci i frustraci" niejakiej Marianny Świeduchowskiej, czyli duetu Świelicki - Dyduch. Gospodarzom telewizyjnego "Pegaza" zamarzyło się wywołanie skandalu w stylu Boya. Zapomnieli jednak, że aby osiągnąć ten cel, nie wystarczy obsmarować bliższych i dalszych znajomych, lecz trzeba mieć jeszcze coś do powiedzenia. Posuchę na wydawniczym rynku najlepiej podsumowuje Józef Hen: - Jeszcze parę lat temu wydawcy oszukiwali literatów, robiąc na lewo dodruki, dziś nie mają takiej możliwości, bo brakuje chętnych nawet na pierwszy nakład.

Wiwat akademia!
Nasz teatr coraz bardziej zamienia się w akademię. Gdyby jakimś cudem z grobu wstał Konstanty Stanisławski, nie poznałby, że jesteśmy w XXI wieku: ta sama sztuczność gestu i melodeklamowanie tekstu. Znowu mamy więc Fredrę i aż trzy wersje "Wiśniowego sadu" Czechowa - warszawską, krakowską i wrocławską - z czego da się oglądać tylko tę ostatnią, wyreżyserowaną przez Pawła Miśkiewicza. Brak dobrych współczesnych sztuk to główna bolączka naszej dramaturgii. Nawet autorzy tej klasy, co Sławomir Mrożek, prezentują kiepską formę. Jego "Wielebni" w reżyserii Jerzego Stuhra to jedno z największych rozczarowań sezonu. Od lat w naszym teatrze nie pojawiają się dobre współczesne teksty.
Od akademickiej sztampy odbiega "Wymazywanie" Krystiana Lupy według rozliczeniowej powieści Thomasa Bernharda. Świetną formę potwierdza reżyser w "Marzycielach", wystawianych z wielkim powodzeniem w Hamburgu. Nadzieje można też wiązać z Jackiem Głombem, który otrzymał Nagrodę im. Konrada Swinarskiego za reżyserię "Ballady na Zakaczawiu" w teatrze w Legnicy. Teraz realizuje spektakl nawiązujący do biografii obecnego premiera, Leszka Millera. Premiera "Niesamowitych przypadków Leszka M." jest zapowiadana na wiosnę (szef rządu nie wyklucza swojej obecności).

Ich Troje i "Madame Butterfly"
W pierwszym roku XXI wieku na muzycznej scenie królował zespół Ich Troje - dla jednych uosobienie kiczu, dla innych fabryka przebojów z pogranicza popu i rocka. Ostatni album formacji Michała Wiśniewskiego sprzedał się w 600 tys. egzemplarzy (a doliczając pirackie kopie, śmiało można mówić o milionie). Wiśniewski wie, czego chce publiczność, dlatego od miesięcy okupuje muzyczne listy przebojów. Na podobny sukces liczył też duet Krawczyk - Bregović, ale ich odgrzewane muzyczne kotlety kupiło sześć razy mniej fanów niż płytę Ich Troje. Gwiazdy, których nagrań mało kto chciał słuchać, znowu maskowały ten fakt wzmożoną obecnością na łamach kolorowych pism, gdzie zwyczajowo szczebiotały o swoich dzieciach, żonach, mężach i kochankach. Piasek, nasz reprezentant w konkursie Eurowizji, pojechał po zwycięstwo, ale publiczność nie doceniła piosenki, z której nie dało się zapamiętać nawet trzech taktów. Piasek zajął dwudzieste miejsce, wskutek czego w 2002 r. nie będzie nas na tej imprezie.
Znacznie mniej powodów do narzekań mają miłośnicy muzyki klasycznej. Było czego posłuchać podczas jubileuszu Filharmonii Narodowej, udały się Wielkanocny Festiwal Beethovenowski w Krakowie, Wratislavia Cantans, Warszawska Jesień oraz konkurs im. Wieniawskiego. Wciąż jednak brakuje nowych, interesujących propozycji autorstwa polskich kompozytorów. Górecki zamilkł, Penderecki poświęca się ostatnio dyrygenturze, Kilara "Missa pro pace" nie zachwyciła, zaś młodzi twórcy niewiele mają do powiedzenia. Najoryginalniejszy z nich, Paweł Mykietyn, tak dalece przesiąkł stylistyką muzyki teatralnej, że nie potrafi od niej odejść, nawet pisząc operę. Sukces objawił się w dziedzinie reżyserii operowej: znana polskiej publiczności "Madame Butterfly" Mariusza Trelińskiego odniosła triumf w Operze Waszyngtońskiej, zaś reżysera okrzyczano odkryciem na miarę Franca Zeffirellego.

Siła skandalu
Niespodziewanych emocji dostarczyły nam w 2001 r. sztuki plastyczne. Na pierwszej linii znalazła się warszawska Zachęta. Jeszcze w roku 2000 Daniel Olbrychski urządził happening, tnąc szablą fotosy aktorów w hitlerowskich mundurach, a prawicowi parlamentarzyści uwalniali rzeźbę papieża od ciężaru meteorytu. W konsekwencji zaś w ubiegłym roku minister kultury Kazimierz M. Ujazdowski uwolnił szefową galerii Andę Rottenberg - na jej prośbę - od ciężaru sprawowanej funkcji, co nie okazało się dobre ani dla Zachęty, ani dla samego ministra. Przy okazji potwierdził się od dawna istniejący rozziew pomiędzy twórcami młodej awangardy a przeciętnym polskim odbiorcą. Wielki sukces odniosła za to wystawa francuskich impresjonistów i postimpresjonistów w warszawskim Muzeum Narodowym. Tylko w Warszawie ćwierć miliona osób stało kilka godzin w kolejkach po bilety na wystawę. Masowy widz nie bardzo rozumie to, co w sztuce zdarzyło się po impresjonizmie. Innym potwierdzeniem rozejścia się gustów artystów, krytyki i publiczności okazała się wystawa "Irreligia" prezentowana w Brukseli, a oprotestowana przez Kościół i środowiska katolickie. Bilans tych sporów nie jest wesoły - na otwarcie muzeum sztuki współczesnej w Warszawie przyjdzie nam chyba jeszcze długo poczekać.
Spory rozgorzały też między stolicą i resztą kraju, a dotyczyły dzieł, które po II wojnie światowej trafiły do warszawskich muzeów i świątyń. Z Gdańska, Wrocławia, a potem także innych miejscowości zaczęły płynąć wezwania "oddajcie, co nasze!". Warszawa odpowiedziała hasłem "ratujmy narodowe zbiory!". Oliwy do ognia dolewali politycy, w których nagle obudził się lokalny patriotyzm. Jeśli dodać do tego roszczenia Kościoła i przedwojennych właścicieli, w XXI wieku możemy się stać świadkami wielkiej wędrówki dzieł sztuki.

Tęsknota za państwowym mecenasem
Mimo deklarowanej sympatii do kapitalizmu i wolnego rynku twórcy nadal chętnie korzystają ze wsparcia państwowego mecenasa. Zamilkły nawet głosy, że Ministerstwo Kultury to relikt socjalizmu i jako taki powinien zostać zlikwidowany. Tyle że ministerstwo nie jest już głównym szafarzem dotacji dla kultury. Stała się nim publiczna telewizja, która wykłada na różne przedsięwzięcia dwa razy więcej.
Polscy artyści nie wyobrażają sobie życia bez opieki państwa. Problemem jest to, że naszego państwa nie stać na mecenat w socjalistycznym stylu, a teoria, że bez niego o sukcesach w kulturze nie może być mowy, to wciąż dla naszych artystów prawda objawiona. Tymczasem sztuka z prawdziwego zdarzenia rzucona na głębokie wody wolnego rynku potrafi sobie radzić, zaś ubezpieczana dotacjami - marnieje. Nasi artyści rwą jednak włosy z głowy na wiadomość, że w 2002 r. budżet kultury będzie o 10 proc. mniejszy niż w poprzednim roku. To cięcie spowodowało już likwidację fasadowego Komitetu Kinematografii. Nowy minister kultury uznał go bowiem - słusznie - za reprezentanta lobby reżyserów weteranów, którym odmówił państwowego sponsoringu. Twórcy o znanych nazwiskach mają sobie od tej pory radzić sami. Tyle że resort chce pomagać debiutantom i dokumentalistom, co grozi tym, iż zaczniemy dotować filmy, których nikt nie zechce oglądać.
Decyzja o likwidacji Komitetu Kinematografii wywołała żałobę w środowisku, a pielgrzymki w jego obronie dotarły nawet do prezydenta. Los komitetu podzielił też Urząd Generalnego Konserwatora Zabytków, tyle że za aresztowanym pod zarzutem korupcji Aleksandrem Brodą nikt się nie ujął. Likwidacja czeka również Agencję Scenariuszową i Agencję Produkcji Filmowej.
Wygląda na to, że jeszcze długo do sytuacji w polskiej kulturze będzie pasowała parafraza oskarowego tytułu "Nigdy nie jest aż tak źle, by nie mogło być jeszcze gorzej". Spektakularne klęski w stylu "Quo vadis" czy zeszłorocznej Eurowizji pokazują, że jesteśmy na dobrej drodze, czyli równi pochyłej.

Więcej możesz przeczytać w 1/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.