Strajk antysolidarnościowy

Strajk antysolidarnościowy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wrócił uświęcony mitem Sierpnia '80 strajk okupacyjny, na Zachodzie zwany polskim
Strajk w Stoczni Gdynia dowodzi, że PRL żyje

Aby jednak robotnicy Stoczni Gdynia mogli wywalczyć podwyżki płac, doprowadzić do usunięcia kierownictwa zakładu i przywrócenia zupy z wkładką regeneracyjną, musiałaby też wrócić tamta Polska. Czy tylko strajkujący nie rozumieją, w jakiej rzeczywistości od kilkunastu lat żyją? Za państwem-właścicielem - wedle badań Pentora przeprowadzonych na zlecenie "Wprost" - tęskni aż 61 proc. obywateli. I wiele wskazuje na to, że agonia PRL będzie długa oraz kosztowna - aż 53 proc. Polaków uważa, że kierownictwo stoczni powinno ustąpić strajkującym, nawet gdyby groziło to bankructwem firmy, a ponad 68 proc. badanych chce, żeby państwo wsparło stocznię, by mogła spełnić żądania protestujących.

Tęsknota za PRL
- Za poprzedniego systemu człowiek był znacznie lepiej traktowany. I było wszystko: zupy, mleko, herbata. Ten kapitalista Szlanta nas upadla i wyzyskuje. Myśli, że to jego prywatny folwark - skarży się Janusz Cyman z wydziału rurarskiego Stoczni Gdynia, która rzeczywiście jest prywatnym przedsiębiorstwem, ale nie folwarkiem. Strajkujący żądają zarówno podjęcia negocjacji w sprawie podwyżek płac, przywrócenia posiłków regeneracyjnych, jak i zdymisjonowania "osób odpowiedzialnych za sprowokowanie obecnej sytuacji". Historia się więc powtarza. "Podnieść wynagrodzenie zasadnicze każdego pracownika o 2 tys. zł na miesiąc jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen (...) wprowadzić na mięso i przetwory kartki (...) skrócić czas oczekiwania na mieszkanie (...) wprowadzić zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej" - takie postulaty zgłaszali strajkujący w sierpniu 1980 r. robotnicy Stoczni Gdańskiej im. Lenina.
Historia się powtarza, ale jako tragifarsa. Walczący dziś o przeżycie robotnicy traktują firmę tak, jakby nadal należała do państwa, do którego zresztą przed 1989 r. należało prawie wszystko. A wtedy były nie tylko zupy z wkładką, lecz i wczasy pracownicze, i mieszkania, i praca dla każdego - wszystko to formalnie za darmo, ale faktycznie finansowane przez każdego zatrudnionego, a dostępne tylko dla wybranych. Brakowało jednak mięsa na półkach, więc aby właściciel sklepów, czyli państwo, dawał więcej mięsa, należało okupować należącą do niego stocznię. Czy naprawdę chcemy powrotu tamtego systemu?

Supermenedżer
Janusz Szlanta, 48-letni prezes Stoczni Gdynia, pochodzi z Radomia. Ukończył krakowską Akademię Górniczo-Hutniczą. W 1981 r., jako młody pracownik naukowy radomskiej Wyższej Szkoły Inżynieryjnej, brał udział w strajku uczelnianej "Solidarności". Pierwsze niewielkie firmy zaczął zakładać w 1987 r., jeszcze jako naukowiec. W czerwcu 1993 r. został wojewodą radomskim. Po odwołaniu był doradcą finansowym prezesa Agencji Rozwoju Przemysłu. W 1995 r. został jednym z dyrektorów Pomorskiego Banku Kredytowego. Bank zarządzał akcjami Stoczni Gdynia, która w 1996 r. wykazała 115 mln zł strat. Szlanta założył spółkę Stoczniowy Fundusz Inwestycyjny, która kupiła od banków 39 proc. akcji stoczni. W marcu 1997 r. został prezesem stoczni i doprowadził do sanacji jej finansów, co określano jako ekonomiczny cud. Na początku 1998 r. mimo zabiegów polityków związanych z Radiem Maryja udało mu się przejąć Stocznię Gdańską. W 2001 r. był na 44. miejscu listy stu najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost".
Państwowy folwark kontra prywatna firma
- Gdyńscy związkowcy nie potrafią dbać o interesy ludzi pracy. Lecz pracownicy też nie zawsze rozumieją, że żyją w nowej rzeczywistości - mówi Lech Wałęsa, były prezydent i pierwszy przywódca "Solidarności". - Ten strajk ma coś wspólnego z wydarzeniami z sierpnia 1980 r. Podobnie jak 22 lata temu, tak i teraz chodzi o łamanie praw pracowniczych - przekonuje jednak Andrzej Gwiazda, jeden z założycieli Wolnych Związków Zawodowych i jeden z liderów sierpniowego strajku. - Owszem, ten strajk jest podobny do sierpniowego, lecz jedynie od strony wizualnej - polemizuje z Gwiazdą Bogdan Borusewicz, były członek KOR i WZZ, również organizator sierpniowego strajku. - Jakiekolwiek analogie z Sierpniem ?80 są nieporozumieniem, ponieważ obecny strajk jest wynikiem trudnej sytuacji w przemyśle stoczniowym. Istnieje też kolosalna różnica chociażby w formach stosowanych represji - podkreśla Jacek Merkel, były członek władz pierwszej "Solidarności" w gdańskim zakładzie. - Współczuję pracownikom stoczni, gdyż ciąży na nich klątwa minionego okresu. Przecież to nie jest folwark państwowy, ale prywatna firma, w której obowiązują pewne reguły. Jeżeli protestujący nie zrozumieją mechanizmów rynkowych, to może ich to naprawdę drogo kosztować - przestrzega Bogdan Lis, jeden z sygnatariuszy porozumień sierpniowych, były członek krajowych władz "Solidarności".
Historia sprzed niemal ćwierćwiecza tak się różni od obecnych wydarzeń jak PRL od III RP. Po wprowadzeniu stanu wojennego jednym z uczestników rekordowo długiego strajku w Wyższej Szkole Inżynieryjnej w Radomiu był młody asystent Janusz Szlanta. - Nie doszukiwałbym się żadnych paraleli w tym, że ja też protestowałem w stanie wojennym. Przecież wtedy była zupełnie inna sytuacja - mówi dziś Janusz Szlanta, prezes Stoczni Gdynia.

Antysolidarność
- Nie wiemy, dlaczego mamy mieć gorzej niż ludzie, którzy pracują na państwowym. Dla nich państwo znajduje pieniądze, zajmują się nimi ministrowie. A nami kto? - pytają strajkujący.
I mają dużo racji. Polskim - już nieco zakurzonym - wynalazkiem są nie tylko strajki okupacyjne, lecz również wspólne protesty pracowników i menedżerów państwowych firm, solidarnie atakujących właściciela, czyli państwo. Niejedna dyrekcja huty, kopalni czy zakładu zbrojeniowego użyczała autokaru i wystawiała delegacje, żeby jej pracownicy mogli protestować w Warszawie. Po demonstracji do ministerstwa jechał już sam dyrektor, rozkładał ręce i mówił: "Trzeba kupić spokój". I kolejne rządy spokój kupowały - za pieniądze podatników, którym teraz taka pracowniczo-dyrektorska solidarność wychodzi bokiem. Wskutek takiej antyspołecznej solidarności w zeszłym roku strajków prawie nie było: odnotowano ich tylko jedenaście, czyli 676 razy mniej niż w roku 1993. - Dziesięć lat po zniesieniu poprzedniego systemu mamy ciągle bardzo wiele sektorów państwowych w gospodarce. To sprzyja utrzymywaniu nierentownych firm, co z kolei jest zgodne z mentalnością nabytą przez wielu ludzi w starym systemie - zauważa prof. Cezary Józefiak, ekonomista.
Strajkujący stoczniowcy czują się skrzywdzeni, bo nie przyjeżdża do nich żaden minister, nie siada do negocjacyjnego stołu, nie podpisuje porozumienia. Wszak robotnicy z państwowych firm mogą naciskać na pracodawcę i dostają pieniądze, chociaż przedsiębiorstwa te są deficytowe. Jak więc wytłumaczyć im, że ich pracodawca nie da więcej, niż ma?

Związki ze stocznią
  • NSZZ "Solidarność" - największy (2,8 tys. członków); nie "gra" załogą w sporach zbiorowych. Ostatni spór związkowców z "Solidarności" odbył się trzy lata temu i dotyczył wydawania posiłków.
  • Wolny Związek Zawodowy Pracowników Gospodarki Morskiej - stowarzyszony w OPZZ. Należy do niego około tysiąca osób. Mało aktywny.
  • Związek Zawodowy Pracowników Stoczni Gdynia Stoczniowiec - najaktywniejszy; powstał w styczniu 1998 r. Liczy 2,5 tys. członków. Należą do niego głównie pracownicy wydziału kadłubowego. Dwukrotnie organizował spory zbiorowe dotyczące m.in. wynagrodzeń. Nieformalnie wspomagał ostatni strajk stoczniowców.
Fałszywe podziały
- Przedtem bywało ciężko. Nie mieliśmy ubrań, rękawic, robiliśmy trzy statki rocznie. Jak przyszedł Szlanta, organizacja pracy od razu się poprawiła. Produkowaliśmy dziesięć, piętnaście statków w roku. Teraz sytuacja się pogorszyła. Po cholerę Szlanta przeprowadza restrukturyzacje, kupuje jakieś tam akcje, rozbudowuje firmę? - pyta Maciej Oleksiuk, spawacz od dwunastu lat pracujący w stoczni. No właśnie: po cholerę te restrukturyzacje? - pytają nie tylko robotnicy. Tymczasem podział na nie rozumiejących rynkowych realiów pracowników i resztę jest fałszywy. Do strajkujących ktoś jednak przyjechał. - Nie jesteście sami! Wszystkie grupy społeczne - hutnicy, pielęgniarki, rolnicy - was poprą! - wołał do rozentuzjazmowanych stoczniowców Andrzej Lepper. - Ma pan fałszywe wyobrażenie o tym, jak funkcjonuje stocznia - odpowiadał liderowi Samoobrony Andrzej Buczkowski, wiceprezes firmy. Tyle że Lepperowi nie chodziło o znajomość tematu, lecz zyskiwanie wyborców.
Fałszywy jest także podział na złego Leppera i zwolenników Samoobrony oraz dobrych polityków innych partii. Przecież znaczna ich część od lat świetnie żyje z istnienia w gospodarce wielkiego państwowego sektora, w którym do obsadzenia są tysiące stanowisk w zarządach i radach nadzorczych, z którego można wyciągać miliony złotych na opłacenie partyjnych aparatów. Gdyński strajk pokazuje natomiast podziały idące w poprzek utartych schematów. "Wzywamy kierownictwo Stoczni Gdynia SA, której skrajny liberalizm przewrócił w głowie, do opamiętania" - głosi Komisja Krajowa Związku Zawodowego Pracowników Dołowych. "Życzymy Wam dużo samozaparcia w walce" - napisali zorganizowani w Sierpniu ?80 górnicy kopalni Staszic. A związkowcy ze Stoczni Gdańskiej wywiesili na znak solidarności flagi na bramach swej firmy, mimo że centrala "Solidarności" strajku nie poparła.
- Na Zachodzie nasi koledzy zarabiają kilkakrotnie więcej. Tam państwo dopłaca do produkcji. A w Polsce nie można liczyć na żaden rząd - mówi Kazimierz Minkwicz, strajkujący monter kadłubowy. - Wskaźnik produktywności w przemyśle stoczniowym na Zachodzie jest pięciokrotnie wyższy niż u nas. Wynika to z organizacji pracy, wdrażania nowych technologii. Podobnie jest z kosztami pracy - tłumaczy bynajmniej nie prezes Szlanta, lecz Dariusz Adamski, przewodniczący zakładowej "Solidarności" w Stoczni Gdynia.
Również podział na złą klasę polityczną i dobre społeczeństwo jest fałszywy. Wedle badań CBOS, dwie trzecie Polaków uważa, że rząd powinien zapewnić pracę wszystkim, którzy chcą pracować. I nie chodzi tylko o to, że polityków wybierają zainteresowane opieką państwa wielkie grupy społeczne, jak rolnicy czy zagrożeni bezrobociem. Od strajkujących stoczniowców czy chłopów z Samoobrony niczym się nie różnią bełkotliwie perorujący o swym posłannictwie filmowcy, reżyserzy, dyrektorzy teatrów, aktorzy, pisarze czy wydawcy pism kulturalnych, którzy od lat wyciągają ręce po pieniądze podatnika, aby świetnie żyć z kręcenia deficytowych filmów, wystawiania fatalnych sztuk czy wydawania nie czytanych kwartalników. Od strajkujących nie różnią się też studenci, chcący za półdarmo jeździć pociągami, bo mityczne państwo dopłaci.

Zupa za siedem milionów złotych
Solidarność zobowiązuje, więc nad problemem zupy bez wkładki dla stoczniowców pochylają się z troską tzw. autorytety. - Robotnicy nie walczą o coś niepotrzebnego. Oni walczą o minimum, rękawice, zupy z wkładką regeneracyjną. W krajach kapitalistycznych to jest minimum, bez którego trudno pracować w zimie - mówi prof. Jadwiga Staniszkis, socjolog. A może, żeby kupić dziesiątki tysięcy rękawic, zwolnić część załogi? No i jak jest z tymi zupami? Zimą - grochówka, latem - chłodnik? A koszty? - Rocznie na zupy wydajemy sześć, siedem milionów złotych. Jeśli dla kogoś to mało, to niech mi da te pieniądze - mówi zdenerwowany prezes Szlanta. - Chcemy wejść na giełdę, aby zyskać nowe fundusze, bo trzeba się rozwijać. Musimy więc intensywnie ograniczać koszty, żeby utrzymać rentowność, nie przegrać z konkurencją, bo wtedy wszyscy stracą pracę. Ale niewielu to rozumie.
- Jesteśmy uzależnieni od bardzo konkurencyjnego rynku światowego. I teraz proszę sobie wyobrazić skutki tego, że w świat poszła informacja: "W Stoczni Gdynia trwa protest, okupacja biura zarządu, rozruchy". W ten sposób na pewno nie zyskamy nowych zamówień - mówi zmartwiony Buczkowski.
- Na szczęście postawy roszczeniowe nie są aż tak powszechne, jak się często sądzi - zauważa prof. Andrzej Rychard, socjolog.
- Mentalność Polaków się zmienia. Jest to widoczne w postawie samych stoczniowców, których większość nie strajkuje. Zmienia się też mentalność pracodawców, zajmujących z konieczności bardziej twarde niż dawniej stanowisko - ocenia prof. Cezary Józefiak. - Coraz więcej ludzi wie, że strajkując, uderzają we własne interesy.
Czy tak trudno jest zrozumieć, że Polska jest zbyt biedna, aby reanimować resztki po PRL? I już nie tylko prywatna stocznia może zapłacić upadłością za negocjacje podwyżek płac i wstrzymanie zwolnień. Przykład Argentyny pokazuje, że zbankrutować może również przesocjalizowane państwo.

Więcej możesz przeczytać w 9/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Autor:
Współpraca: