Anty-Balcerowicz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ci, którzy dziś biją brawo Kołodce, za pół roku mogą reagować furią na jego widok

Od dawna się nie zdarzyło, by obejmujący urząd minister finansów miał tak liczne grono tak gorąco oklaskujących go kibiców. Admirują Kołodkę pisma wyrażające opinie twardego, postkomunistycznego elektoratu, cieszy się z jego nominacji koalicyjne PSL, życzliwość deklarują nawet skrajni radykałowie z Lepperem na czele, który program nowego wicepremiera uznał za bliski Samoobronie (nie czekając na ogłoszenie tego programu). Zajadli tropiciele nadużyć władzy zapomnieli Kołodce - głośne podczas poprzedniej ministerialnej służby - niejasności związane z budową willi w Sękocinie czy zmuszanie podległych mu instytucji do wykupywania nakładu własnej książki. Zwolennicy tezy, że wszyscy politycy to jedna sitwa, uznali go natomiast - mimo oczywistego miejsca w establishmencie - za swego. Można to skomentować dwoma stwierdzeniami. Po pierwsze, Kołodko raczej powinien się z tego powodu martwić, niż cieszyć. Po drugie, sam jest sobie winien.

Kołodko, czyli oczekiwanie na cud
Kołodko powinien się swą popularnością martwić, albowiem zawdzięcza ją obsadzeniu go w roli "anty-Balcerowicza". Takim go właśnie chcą widzieć środowiska, które zżera złość, że choć od lat krytykowanie Balcerowicza i obcesowe ataki na jego osobę stanowią pewny sposób na polityczny sukces, polityka gospodarcza kraju nie ulega zasadniczym zmianom. Obietnice znalezienia alternatywy dla "doktrynalnego monetaryzmu" kończą się nazajutrz po wyborach - potem frustraci, przyciągnięci obietnicą odejścia od dotychczasowej linii, znowu muszą z zaciśniętymi ustami i pięściami słuchać o ograniczonych możliwościach budżetu.
Rzecz w tym, że ogarnięte antybalcerowiczowską histerią środowiska nadały słowom "monetaryzm" czy "liberalizm" własne znaczenia, dalekie od ich podręcznikowych definicji. Istotą, by użyć tego określenia, "balcerowiczowizmu" nie są kwestie, o które toczą fachowe spory ekonomiści, ale te związane z elementarnym zdroworozsądkowym myśleniem: przede wszystkim zasada, że państwo nie może wydać więcej, niż ma, ani pożyczyć więcej, niż będzie w stanie oddać.
W istocie powiatowi działacze SLD i PSL, witający dziś Kołodkę pochwalnymi hymnami, rozumieją z jego zapowiedzi równie niewiele jak z argumentów Balcerowicza. Nie oczekują alternatywy w sensie ekonomicznym, tylko po prostu cudu - łatwej i prostej recepty na wzrost zarobków bez wzrostu konkurencyjności, pewność zatrudnienia wraz z gwarancją rentowności przedsiębiorstw oraz nowoczesną gospodarkę bez uciążliwych i bolesnych reform. Oczekują takiego kapitalizmu, który - zapewniając zachodni dobrobyt - nie naruszałby socjalistycznego "czy się stoi, czy się leży".

Trzy, pięć, siedem
Grzegorz Kołodko sam jest sobie winien, bo nie tylko nie przeciwdziałał wiązaniu jego osoby z populistycznymi oczekiwaniami, ale nawet sam temu sprzyjał. Oczywiście, nigdy nie zapowiadał "powstrzymania i rozliczenia złodziejskiej prywatyzacji" czy "opodatkowania kapitału spekulacyjnego", a tym bardziej "odrzucenia dyktatu MFW". Nawet jego najbardziej kontrowersyjny pomysł - skokowa dewaluacja złotego wraz z usztywnieniem kursu i powiązanie go z euro - nie zawiera niczego, co byłoby sprzeczne z normalną, uznawaną na świecie ekonomią. W wielu sprawach koncepcje Kołodki mają się nijak do oczekiwań partyjnych "dołów" i fakt, że te ostatnie przechodzą nad tym do porządku, można wyjaśnić tylko ich "chciejstwem" i zaślepieniem antybalcerowiczowską retoryką. Kołodko jest aktywnym promotorem globalizacji, zwolennikiem gospodarczego otwarcia Polski na świat. W poprzedniej kadencji wojował wprawdzie zajadle z prezes NBP, ale zarzucał jej rzecz dokładnie przeciwną niż jego dzisiejsi kibice Balcerowiczowi - brak konsekwencji i rygoryzmu w walce z inflacją, a nie ich nadmiar.
Kołodko nie protestował jednak, kiedy przywołujący go coraz głośniej do władzy publicyści postkomunistycznych pism łączyli jego nazwisko z popularnymi w tych kręgach pomysłami na gospodarczy cud. Co więcej - i co może mieć dla niego najbardziej przykre skutki - wielokrotnie buńczucznie zapowiadał, że jeśli powierzy mu się polską gospodarkę, doprowadzi do wielkich rzeczy. Trzy procent gospodarczego wzrostu, w następnym roku - pięć procent, w następnym - siedem... i ani cienia konkretnego pomysłu, jak miałoby się to stać.
Trudno powiedzieć, czy to sprawa "nie należącego do najłatwiejszych" (określenie Aleksandra Kwaśniewskiego) charakteru Grzegorza Kołodki, czy świadomie podjęta gra. Wybujały egotyzm nowego ministra nie jest dla nikogo tajemnicą. Wiadomo, że mocno doskwiera mu fakt, iż to nie on, ale prezes NBP jest najbardziej znanym na świecie polskim ekonomistą. Fama "anty-Balcerowicza" bardzo mu odpowiada. Wiadomo też jednak, że milczące godzenie się na przeinterpretowywanie własnych zapowiedzi niekiedy wychodzi politykom na dobre - Kwaśniewski celowo nie wyprowadzał z błędu tych, którzy byli przekonani, że obiecał im wybudować na wiosnę (po wygranych wyborach w 1995 r.) mieszkania. Czasami jednak takie postępowanie kończy się fatalnie - jak milczenie ekspertów AWS, pozwalających związkowcom interpretować po swojemu używane przez nich pojęcia katolickiej nauki społecznej (na przykład "pomocniczość państwa" interpretowana jako "Kościół każe państwu pomagać bankrutującym fabrykom").

Kozioł ofiarny?
Cokolwiek zrobi nowy minister finansów, jedno nie ulega wątpliwości - dwa plus dwa nie zacznie się równać pięć. Nie ma cudownych recept, a gdyby nawet były, minister finansów po prostu nie ma prawnej możliwości, by zdewaluować złotego albo zmienić sposób ustalania kursu. Entuzjazmu dla "anty-Balcerowicza" wystarczy na kilka miesięcy. Potem zacznie narastać rozczarowanie - tym większe, im większe są obecne oczekiwania.
Co dla Kołodki powinno być zmartwieniem, nie jest nim jednak dla Leszka Millera. Oczywiście, jeśli rząd nadal będzie buksował w miejscu, omijał problemy, zamiast je rozwiązywać i odwlekał niezbędne zmiany, ostateczną odpowiedzialność polityczną poniesie za to premier i SLD. Kołodko jednak, bodaj bardziej niż ktokolwiek inny, nadaje się do roli kozła ofiarnego. Jego największym wrogiem wydaje się niewyparzony język - ubliżając korzystającym z ulg podatnikom zrobił sobie w jednej chwili wrogów z połowy Polski, a z "koszernej gazety" musiał się potem tłumaczyć wielokrotnie. Jeśli gospodarka, co najbardziej prawdopodobne, nie zareaguje na jego działania gwałtownym przyspieszeniem, dzisiejsze buńczuczne zapowiedzi będą mu wypominane bez litości, a zapowiadane siedem procent wzrostu ma szansę wejść do potocznego języka jak "chrupiące bułeczki" zapomnianego już peerelowskiego ministra Krasińskiego. Ci, którzy dziś biją brawo "anty-Balcerowiczowi", za pół roku mogą reagować furią na jego widok.
Niewykluczone, że Kołodko, którego nominacja przysłużyła się rozładowaniu negatywnych emocji wokół rządu, za jakiś czas odda premierowi przysługę, składając dymisję.

Więcej możesz przeczytać w 29/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.