Monopolka

Dodano:   /  Zmieniono: 
Cholera jasna! - zza paliwowego saturatora grzmiał znajomy głos. - Kiedy wreszcie nasza demokratycznie wybrana władza nauczy się walczyć z monopolami! Znowu ci... (tu padło słowo powszechnie uznawane za mało przyzwoite) podnieśli cenę o pięć groszy
Ja bym im nogi...' Tego, co powinno się stać z nogami dystrybutorów benzyny, nie usłyszałem, gdyż pośpiesznie oddaliłem się ze stacji w siną dal. Dlatego nie mogłem ze znajomym wdać się w polemikę, w której musiałbym bronić następujących tez:
- władza nie powinna się 'uczyć walczyć z monopolami', gdyż sama je tworzy. Co więcej, warunkiem istnienia monopolu jest nie tylko to, że władza go rodzi, ale także to, iż stale karmi go własną piersią (pierś jest własna, za mleko jednak płaci oczywiście podatnik);
- a zatem z monopolami nie tyle trzeba walczyć, ile raczej przestać je alimentować. Mówiąc inaczej, jeżeli władza nie chce, aby monopole istniały, nie powinna robić nic. Najlepiej niech pójdzie na urlop, a problem sam się rozwiąże;
- tworzenie i alimentowanie monopoli dotyczy nie tylko sytuacji, w której z naturalnych powodów istnieje jedna lub co najwyżej kilka firm. Państwo potrafi (i korzysta z tej możliwości bez umiaru) stworzyć sytuację monopolistyczną na rynkach, gdzie jest bardzo wielu sprzedawców. Sprawia to, że monopolistą staje się chłop polski zrzeszony na przykład w związku plantatorów.
Nie polemizowałem ze znajomym na stacji, bo - jak sami państwo widzą - przedstawione tezy mogą się wydawać dyskusyjne, a ich obrona między myjnią samochodową i barem okupowanym przez 'przylaszczki' nieco utrudniona. Za to polemizuję teraz.

Konkurencja niedoskonała
Większość z nas pamięta dziewiętnastowieczną definicję monopolu, według której monopol to firma dostarczająca tak dużo danego towaru, iż decyduje o jego cenie. Wbrew dość rozpowszechnionej opinii nie może ona ceny ustalić dowolnie. Jej górną granicę wyznacza tzw. punkt Cournota, leżący na przecięciu krzywej kosztu krańcowego i krzywej popytu o kształcie określonym przez wskaźnik elastyczności cenowej.
Logiczne jest, że aby dojść do tak uprzywilejowanej pozycji na rynku, firma musiała dzięki niższym kosztom wyeliminować konkurentów, wejść w fuzję z innymi sprzedawcami (zgodnie z prawem ekonomiki skali, to także obniżało koszty), odkryć nową technologię lub wyrób. Jak zatem widać, w każdym wypadku dowodziła na rynku swojej sprawności. Równocześnie dzięki obniżce kosztów w dłuższym okresie mogła prowadzić politykę raczej zmniejszania niż wzrostu ceny (podobne zjawisko obserwujemy dzisiaj w wypadku supermarketów - słychać krzyk, że to monopolista, lecz sprzedaje najtaniej!). Dlatego ekonomiści mieli do dziewiętnastowiecznych monopoli stosunek ambiwalentny i mimo że burzyły im idealny obraz konkurencji doskonałej, wcale nie potępiali ich w czambuł.
Tym bardziej nie robią tego dzisiaj. 'Tym bardziej', bo dzisiaj takich 'rynkowych' monopoli już nie ma. Pokażmy to na dwóch przykładach: światowym i krajowym. Największą firmą świata (o dochodzie większym niż Polska) jest General Motors. Czy znaczy to, że jest monopolistą zmuszającym wszystkich do jeżdżenia dżemsami? Czy sprawuje przywództwo cenowe, wymuszając na producentach opli, fiatów czy polonezów uzgadnianie warunków sprzedaży? A może robi to do spółki z koncernem DaimlerChrysler, dysponując z nim dochodem takim jak Australia?
Z kolei w kraju dwie firmy dostarczają na rynek 60 proc. nawarzonego piwa. Wedle wszelkich tradycyjnych definicji, są zatem brzydkimi duopolistami i - zgodnie z ludowymi wyobrażeniami - powinny zmuszać nas do picia napoju piwopodobnego sprzedawanego po cenie francuskiego szampana. W rzeczywistości natomiast przedsiębiorstwa te produkują piwo dobre, oferują je po przeciętnej cenie krajowej i co więcej - w ostatnim roku zmuszone były zmniejszyć sprzedaż o kilkanaście procent, redukując rentowność niemal do zera. Świat się wali! Monopolista o zerowej rentowności! Przecież na zdrowy ludowy, peeselowsko-eseldowski rozum jest to coś równie niemożliwego jak minister Kalisz ubrany w szczelnie zapiętą marynarkę Marcina Święcickiego. Coś zatem w wieku, którego tak nie lubimy, musiało się wydarzyć. Ale co?

W postępie siła
Dwie rzeczy. Pierwsza to swobodny przepływ towarów. Swobodny zarówno wskutek zredukowania barier celnych, jak i kolosalnego postępu w transporcie zmniejszającego jednostkowy koszt i czas przemieszczenia towaru. Dlatego Carlsberg może być jedynym producentem piwa w Danii, ale nie może być monopolistą. Gdyby spróbował zawyżać cenę, zagraniczni konkurenci wzięliby go żywcem. Druga zmiana wiąże się ze wzrostem skali akumulacji i swobodą przepływu kapitału. Kapitału w świecie jest tak wiele i jest tak relatywnie tani, iż sfinansowanie dowolnego przedsięwzięcia zapowiadającego godziwe zyski nie jest problemem. Dlatego nawet jeśli w branży chwilowo występuje jeden wytwórca, zmuszony jest do konkurencji. Konkurencji dziwnej, bo wirtualnej, ale bardzo groźnej. Jest to konkurencja z wszystkimi, którzy mogą wejść na pozornie zmonopolizowany rynek i zrobić naszemu jedynakowi kuku.
Z powyższego rozumowania płyną trzy wnioski. Pierwszy stwierdza, że istnienie monopolu jest niemożliwe (lub - jeśli kto woli - koncentracja produkcji w jednej lub kilku firmach jest niegroźna), jeżeli przestrzegana jest zasada swobodnego dostępu do każdej z dziedzin wytwarzania. Z wniosku pierwszego wynika drugi: szkodliwa dla gospodarki nie jest skala przedsięwzięcia (czy nawet chwilowa wyłączność jego realizacji), ale możliwość stanowienia ceny. Szkodliwy zatem jest stan, w którym przedsiębiorstwo z cenobiorcy przeistacza się w cenodawcę. Jak łatwo zauważyć - to wniosek trzeci - stan taki wyhodować można jedynie sztucznie. I może to zrobić tylko państwo poprzez zniesienie zasady swobodnego dostępu lub zlikwidowanie reguły rynkowego ustalania ceny.

Lekcja historii
Jeżeli nie boimy się przykrych wspomnień, to przypomnijmy sobie, że socjalizm był - oprócz swoich licznych idiotyzmów - monopolizmem do kwadratu. Zasada swobodnego dostępu była w nim nieznana (piekarz, który bez zezwolenia sprzedawał świeże bułeczki, trafiał, całkiem słusznie, do więzienia), a zastępowała ją reguła powszechnego wielopiętrowego koncesjonowania i reglamentowania działalności gospodarczej (najpierw trzeba było uzyskać zgodę na prowadzenie działalności w ogóle, potem na wytwarzanie konkretnych towarów, a następnie na przydział materiałów i tak dalej). Reguła powszechnego monopolu państwowego uzupełniana była zasadą całkowitej autarkii gospodarczej, czyli kompletnego odcięcia od konkurencji towarów zagranicznych. Ową regułę w 1990 r. niemal zlikwidowaliśmy. 'Niemal', bo kilka branż udało nam się z tego procesu wyłączyć.
Wiemy, jakie były motywy odcięcia od wszelkiej konkurencji usług pocztowych, telekomunikacji, transportu lotniczego i kolejowego, produkcji i przesyłania energii cieplnej i elektrycznej, przesyłania gazu, przetwórstwa ropy i obrotu paliwami. Ktoś mądry wymyślił, że trzeba naszym firmom dać czas na restrukturyzację i dostosowanie się do europejskich standardów. Dzisiaj, po dziesięciu latach, gołym okiem widać, jakie były tego efekty (zwłaszcza w porównaniu z dziedzinami, które nie uzyskały specjalnego statusu). Niestety, nie ma takiego mądrego, który by poprzedniego mądralę z jego decyzji rozliczył. Rozliczenie takie jest zresztą bardzo trudne. Zawsze bowiem, gdy choć na krok odchodzi się od zasady wolnego rynku, tworzy się skomplikowany i skryty system dyskrecjonalnego ograniczania i koncesjonowania działalności, hamowania wwozu towarów, subwencjonowania firm, administracyjnego stanowienia cen i fałszowania (zaniżania) rzeczywistych kosztów monopolisty. Praktycznie niemożliwe staje się wykazanie, że polityka taka prowadzi do strat gospodarczych, natomiast gdy jej nonsensowność staje się powszechnie widoczna, nie sposób jest ustalić sprawcę. Po prostu lista winnych jest zbyt długa.

W obronie interesu narodowego
Odrębną sprawą są quasi-monopole tworzone pod naciskiem najróżniejszych lobbies. Owe grupy zawsze występują w imię obrony interesu narodowego, wskazując na strategiczny charakter takich branż, jak uprawa buraka, składowanie węgla na hałdach czy montowanie kałachów. Oczywiście w celu zwiększenia efektu interes narodowy żeni się z interesem społecznym - najlepiej przez manifestację w śródmieściu Warszawy. Manifestacja taka składa się z Mariana Krzaklewskiego w wiatrówce, branżowego przywódcy związkowego z mikrofonem, symbolicznej trumny inkryminowanej branży niesionej przez weteranów pracy, transparentu z napisem: 'Balcerowicz musi odejść' (niesionego przez matki Polki z dziećmi na rękach), młodych i silnych zaopatrzonych w torebki z farbą, jaja oraz petardy, a także oczekujących na Wisłostradzie autobusów nieodpłatnie udostępnionych przez państwowe deficytowe zakłady pracy.
Efektem takiej manifestacji (poza koniecznością umycia budynków kilku ministerstw) jest to, że rząd uruchamia specprogramy ograniczające dopływ towarów z zagranicy, zatrzymujące prywatyzację, uruchamiające subwencje, a jeśli to wszystko nie wystarcza, poprzez skup interwencyjny (skup interwencyjny karabinów! - to piękne!) podnoszące ceny powyżej poziomu ustalonego przez rynek. W efekcie Polacy, mieszkańcy umiarkowanie bogatego kraju, płacą więcej od obywateli innych państw nie tylko za telefony czy bilety lotnicze, ale także węgiel, zboże lub mięso (na tym tle producenci benzyny odgrywający rolę dyżurnego monopolisty do bicia wypadają wcale nie najgorzej). Konsumenci płacą jak za zboże i nic to nie daje. Po roku ponownie okazuje się, że dana branża jest deficytowa, skrzywdzeni przez Balcerowicza ruszają na Warszawę i zabawa zaczyna się od nowa.
Dlatego na pytanie o dopuszczalność istnienia monopoli odpowiadam następującym przykładem: przeżyłem z żoną lat trzydzieści i jest ona w tej branży monopolistką. Monopol ten powstał jednak w warunkach rynkowej wolnej konkurencji. Zapewne dlatego się sprawdził. Gdyby natomiast pewna partia (związana z pewnym radiem) wpadła na pomysł ustawowego zagwarantowania monopolu w tej dziedzinie, dodatkowo uchwalając, iż partnerki przydzielane będą przez stosowny organ administracyjny, to przeciwko takiej mono-Polce musiałbym zaprotestować. Myślę, że protestowałbym nie ja jeden. Natomiast gdy dokładnie to samo czyni się w gospodarce, mało kogo to dziwi, a do protestowania jest jeszcze mniej chętnych.
Można i tak. Wszak jesteśmy wolni wobec wyboru. Tylko po dokonanym wyborze proszę nie narzekać ani na ceny paliwa, ani na dwucyfrową inflację.
Więcej możesz przeczytać w 18/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.