Siła odrzuconych

Siła odrzuconych

Dodano:   /  Zmieniono: 
300 tysięcy zasymilowanych Żydów wywarło niebywały wpływ na polską rzeczywistość - i ponieśli klęskę

 


Dawid Warszawski
Publicysta "Gazety Wyborczej" i miesięcznika "Midrasz"

Babci by się to nie podobało" - tak Joanna Olczak-Ronikier, wnuczka wielkiego wydawcy polskiej literatury Jakuba Mortkowicza, autorka "W ogrodzie pamięci", odpowiedziała na pytanie czytelniczki, co by jej babcia powiedziała na temat jej książki. "Przez całe życie podkreślała swoją polskość i nie chciała, czy też nie umiała, nazwać problemów życiowych i psychologicznych, wynikających z żydowskiego pochodzenia" - zauważa Olczak-Ronikier. Słowem, babcia zapewne się tego swojego żydostwa po prostu wstydziła. Jej wnuczka inaczej - na spotkaniu po przyznaniu jej tegorocznej nagrody Nike czuła się świetnie, choć było to spotkanie w ramach Piątych Dni Książki Żydowskiej w Warszawie i odbywało się w synagodze.
Nie jest do końca jasne, czy Ronikierowa w ocenie swej babki się nie myli. Gdy w listopadzie 1939 r. jej matka i babka założyły opaski z gwiazdą Dawida, pięcioletnia wówczas Joanna wrzeszczała: "Ja nie jestem Żydówką! Ja nie chcę być Żydówką!". Na co babcia odpowiedziała jej spokojnie: "A co w tym takiego okropnego? (...) Będziesz musiała szukać przyjaciół wyłącznie wśród przyzwoitych ludzi". Ale babcia nie mogła nie wiedzieć, że będzie to bardzo trudne, choć zapewne nie przypuszczała jak bardzo.

Żydzi zasymilowani, czyli jedynie Polacy
Ilu ich było, tych zasymilowanych Żydów, którzy mieli naznaczyć i zmienić polski wiek dwudziesty? Gdy popatrzeć na listę nazwisk, choćby tylko tych najznaczniejszych, aż ćmi się w oczach: Krausharowie i Feldmanowie, Kronenbergowie i Wawelbergowie, Natansonowie i Aszkenazi… A jeszcze Tuwim i Wittlin, Słonimski i Leśmian, Grydzewski i Mortkowicz. Wyliczanie trzeba przerwać przez wzgląd na tych, którzy powinni na niej figurować, a którzy figurować by nie chcieli, bo za Żydów, choćby zasymilowanych, uważać się nie chcieli: Polacy i już. Po ratyfikowaniu przez Sejm Tymczasowy w grudniu 1919 r. traktatu o mniejszościach, gwarantującego Żydom status mniejszości narodowej, poseł Lowenstein w imieniu Związku Polaków Wyznania Mojżeszowego oświadczył, że oni "szczerze i niezmiennie przyznają się do polskiej narodowości jedynie" (związek potępił traktat).
Historycy oceniają, że w Polsce międzywojennej Żydów zasymilowanych było 150-300 tysięcy - to najwyżej jedna dziesiąta społeczności żydowskiej, góra jeden procent ludności państwa. Jak na środowisko tak nieliczne asymilatorzy wywarli niebywały wpływ na polską rzeczywistość. I ponieśli klęskę na miarę tego sukcesu. Jeszcze w 1919 r. prof. Wojciech Natanson, jako Polak, tłumaczył przedstawicielowi brytyjskich Żydów, że "nie rozumie, jak ktoś może się domagać praw w Polsce, nie deklarując się być polskiej narodowości." Ale po latach, w "Wyznaniach starego człowieka", Aleksander Hertz tak wspominał lata międzywojenne: "Swoją przeszłością rodzinną, swoją kulturą, całym życiem wewnętrznym byłem związany z Polską. Byłem traktowany jako Polak. Ale czy przez wszystkich? (...) Coraz wyraźniej odczuwałem alienację w stosunku do kraju, w stosunku do tej kultury, która tak bardzo była moją. (...) W tych warunkach budziło się poczucie solidarności ze środowiskiem, które porzucili moi pradziadkowie. To był wielki triumf tych, którzy walczyli o odżydzanie Polski. Osiągali depolonizację ludzi, którzy byli Polakami".

Cenni pośrednicy
Gdy w drugiej połowie XIX wieku pojawili się w Polsce asymilatorzy, nic nie zwiastowało ich smutnego końca. Polskie środowiska inteligenckie, zwłaszcza niepodległościowe, powitały ich pojawienie się z radością, jako dowód atrakcyjności polskości, znamię jej siły. Żydzi zaś, choć potępiali ich apostazję - asymilacja niekoniecznie wiązała się z chrztem, lecz zawsze z odejściem od żydowskich praktyk religijnych - widzieli w nich cennych pośredników w relacjach z groźnym światem nieżydowskim. Zarazem asymilatorzy byli tylko skrajnym odłamem szerokiego nurtu haskali (żydowskiego Oświecenia), który zmierzał do odmiany sytuacji Żydów, lecz nie do odejścia od żydostwa. Tylko w takich okolicznościach możliwe było powstanie Warszawskiej Szkoły Rabinów, która nie wydała ani jednego rabina, lecz za to wielu działaczy polskiego ruchu niepodległościowego, w tym Daniela Neufelda, zesłańca syberyjskiego, który przepiękną polszczyzną przełożył i modlitewnik (z którego się modlę co dzień), i Pięcioksiąg. Tylko w takim klimacie możliwy był kult młodego ucznia tej szkoły Michała Landaua, który zginął od kozackiej kuli, gdy podniósł krzyż niesiony przez chrześcijanina, śmiertelnie wcześniej ranionego.

Klęska asymilatorów
Antysemici podjęli walkę z Żydami zasymilowanymi już w XIX wieku. "Rola" Jana Jeleńskiego pisała: "Żyd cywilizowany, wchodząc do salonu polskiego, wnosi z sobą przede wszystkim ów cynizm bezwyznaniowy, ów straszliwy indyferentyzm w rzeczach religii i wszelkiej wiary, obok najwyższego lekceważenia wszelkiego dobra duchowego i wszelkich ideałów w ogóle". W latach 30. "Mały Dziennik" o. Maksymiliana Kolbego stawiał zaś kropkę nad i: "Coraz bardziej przybiera na rozmiarach taktyka Żydów, zmierzających do uważania się za Polaków, i to zarówno za granicą, jak i w kraju. Tolerowanie tego sprowadziłoby fatalne następstwa."
Asymilatorzy jeszcze nie wiedzieli, że ponieśli klęskę - trudno bowiem byłoby sobie wyobrazić bez nich polską kulturę XX wieku. Tuwimowi jego wrogowie, na przykład Gałczyński, najbardziej nie mogli wybaczyć polskiej doskonałości jego poezji, tego, że płowowłose pacholęta polskiej mowy uczyć się będą z "nieusuwalnie rasowo zażydzonej" "Lokomotywy" czy "Dwóch wiatrów". A Tuwim, jak wielu innych asymilatorów, nie wahał się użyć antysemityzmu jako ostatecznego dowodu swej polskości. Słonimski jeszcze w 1934 r. wzywał syjonistów (których zresztą nie cierpiał), by "w nowej ojczyźnie odgrodzili się od chederu, talmudu i rabina, który jest ich wrogiem niebezpieczniejszym i starszym od Hitlera". To wszystko w 1934 r.!
Asymilatorzy do końca nie wyzbyli się swej pogardy dla żydostwa, równej siłą ich uwielbieniu dla polskości. Znajdziemy ją i w felietonach Słonimskiego, i w - powojennych już - pamiętnikach Ludwika Hirszfelda, i w publicystyce ich organizacji. Nie inaczej pisano o żydowskim języku, tradycji, wyglądzie, stroju - niektórzy wręcz przystępowali do antysemickich organizacji. Aż musiał ich mitygować szanujący żydowską tradycję Ksawery Pruszyński.
Żydzi, rzecz jasna, reagowali wrogo. "Żydzi odsuwają się od przechrztów jako od osobników, którzy zerwali z żydostwem, i nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. I tak przechrzty nie są Żydami, a nie mogą być Polakami" - pisał żydowski "Nasz Przegląd", i da się to uogólnić na asymilatorów jako takich. Pułapka się zamykała, co powodowało reakcje paradoksalne. "My, Żydzi narodowi, odrzucający asymilację i uważający ją za zjawisko niepożądane, musimy jednak stanąć w obronie praw do asymilowania się" - pisał w "Naszym Przeglądzie" poseł Izaak Grunbaum. Paradoks działał też i w drugą stronę: "My, Żydzi zasymilowani od pokoleń, uznajemy teraz w syjonizmie… honor narodowy" - oznajmił na obchodach XX-lecia niepodległości czołowy polityk obozu asymilatorskiego, senator Zdzisław Zmigryder-Konopka.
Żadne zmiany postaw nie miały już znaczenia. "I oto znaleźliśmy się w getcie razem z Żydami" - pisał w grudniu 1940 r. na stronę aryjską mój dziadek, który - choć nigdy żydowskiego pochodzenia nie ukrywał, ani nie uważał, że jest to coś, do czego ewentualnie trzeba będzie się "przyznawać" - po prostu nie widział związku między sobą a nimi. A potem pozostało już tylko marzenie o "jasnej polskiej śmierci", o której przejmująco pisali Władysław Szlengiel oraz - w "Sublokatorce" - Hanna Krall.

Zawistna furia
W jednym ze swych esejów Isaiah Berlin napisał, że asymilujący się Żyd jest jak antropolog badający egzotyczne plemię. Dzięki swojemu dystansowi jest w stanie dogłębnie poznać kulturę i zwyczaje tubylców, lepiej od nich samych wiedząc, co nakazuje ich tradycja. Ale gdy trzeba coś zrobić, on zawsze będzie o ułamek sekundy spóźniony - tubylcy bowiem reagować będą instynktownie, on zaś najpierw będzie musiał chwilę pomyśleć. To właśnie owa wiedza - polszczyzna Tuwima, historiografia Feldmana, literaturoznawstwo Klaczki - zapewne budziła u antysemitów zawistną furię. Chwila refleksji miała demaskować rzekomą nieautentyczność owych - jak mawiano po wojnie - p.o.p.: "pełniących obowiązki Polaka".
Upiorna ironia historii sprawiła, że Żydzi reagują dziś podobnie jak Polacy na potomków asymilatorów. Bowiem to asymilatorzy, od dzieciństwa wychowywani po polsku na Polaków, mieli najlepsze szanse przetrwać Zagładę, i to ich dzieci i wnuki dziś piszą historię polskich Żydów. Piszą jednak - jak Eva Hoffman w "Sztetlu" - w znacznym stopniu z asymilatorskiej perspektywy. Tylko potomek asymilatorów mógł, jak ona, pisać o "polsko-żydowskim małżeństwie", w którym były lepsze i gorsze dni. I Polacy, i Żydzi wiedzą, że żadnego małżeństwa nie było. Było wymuszone przez historię mieszkanie pod wspólnym dachem i dzieci, pokątnie spłodzone. A teraz te dzieci mają mówić rodom swych przypadkowych rodziców, jak to było naprawdę?
Tak, niech mówią - bo to bękarcie pochodzenie jest naszą siłą. Bo jesteśmy i z tych, i z tych. Bo bez nas nie zrozumieją się nawzajem, a my - samych siebie.

Więcej możesz przeczytać w 42/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.