Eurowizja: recepta na porażkę

Eurowizja: recepta na porażkę

Dodano:   /  Zmieniono: 
Historia polskich występów na Eurowizji to  przeważnie pasmo klęsk i niepowodzeń. W tym roku zapewne będzie podobnie.
Parę dni temu Telewizja Polska ogłosiła listę dziesięciu wykonawców, którzy będą rywalizować w konkursie „Piosenka dla Europy" o zaszczyt reprezentowania naszego kraju w moskiewskiej Arenie Olimpijskiej. Nauczeni porażką Isis Gee organizatorzy nie reklamują żadnego z nich jako wybawienia z polskiej eurowizyjnej nędzy. Może przez to występ jednego z tej dziesiątki pod wzrokiem Putina będzie pozytywnym zaskoczeniem. Powiedzmy sobie jednak szczerze – jest to wątpliwe. 
W odróżnieniu od zeszłego roku, gdzie znanych nazwisk można było szukać ze świecą, w tym znalazło się parę propozycji z pierwszej ligi przemysłu muzycznego. Niestety, efekt nie powala na kolana. Stachursky udowodnił po raz kolejny, że jego muzyka nie wykracza poza określenie „poezja ryczana". Poprawnie zaprezentowali się rockmani z IRY, ale „Dobremu czasowi" daleko do starych przebojów grupy w rodzaju „Naszego domu" czy „Nadziei”.
Konkurs od paru lat traktowany jest bardziej jako okazja do pokazania się dla początkujących gwiazdek. Dlatego w szranki stanął Artur Chamski, zwycięzca „Jak Oni Śpiewają," z utworem doskonale marnującym jego umiejętności wokalne. Jest też Lidia Kopania, zwyciężczyni festiwalu Top Trendy sprzed dwóch lat. Piosenkarka do tego stopnia zasłuchała się w amerykańskie pościelówy, że w nagraniu wykorzystała nawet chór gospel. Niewiele pomógł.
Inspirującą moc ma ciągle względny sukces Ich Troje i„Keine Grenzen". Mamy więc Olę Szwed z „Rodziny zastępczej" i Marco Bocchino z „Europa da się lubić" z polsko-włosko-angielską kompozycją. Niestety, w każdym z tych języków kawałek brzmi równie źle.
Polskie preselekcje są też szansą dla trzeciorzędnych artystów z innych krajów. Występujący już po raz drugi nad Wisłą szwedzki Man Meadow przedstawił niemal dokładną kopię szlagierów Modern Talking – dobrą jako kuriozum, ale nie jako poważna propozycja. Norwedzy z Det Betales, zajmujący się na co dzień graniem utworów czwórki z Liverpoolu zaprezentowali przyjemną, ale całkowicie bezpłciową kompozycję, o której się zapomina natychmiast po wysłuchaniu. W porównaniu z nimi białoruska grupa Dali, grająca szybkiego rocka zmieszanego z funkiem, prezentuje się całkiem znośnie. Problem w tym, że brzmi dokładnie tak samo jak milion innych zespołów imitujących Red Hot Chili Peppers czy The Offspring.
Pozytywne wyjątki w tym towarzystwie są dwa. Pierwszy to grupa Renton . Obecność w eurowizyjnym gronie indierockowego zespołu, czerpiącego z dokonań Franza Ferdinanda, niewątpliwie cieszy, ale też wzbudziła wśród fanów zdziwienie i podejrzenia o sprzedanie się. Drugi to Tigrita Project. Zespół Klaudii Baszniak Kozłowskiej (który kiedyś był o krok od pojechania na Eurowizję jako reprezentant… Monako) zaprezentował francuskojęzyczne tango, które powinno przypaść do gustu wszystkim zakochanym w Edith Piaf czy Charles’u Aznavourze. Trudno jednak przewidzieć, czy propozycje odległe od popowo-dance’owej papki zyskają uznanie wśród europejskiej widowni.
O tym, który kandydat wystąpi w połowie maja w Moskwie, zadecydują smsy wysyłane przez widzów konkursu w walentynkowy wieczór. Data znamienna – do wiary w sukces Polski na Eurowizji zdecydowanie bardziej przydaje się serce niż rozum.

[[mm_1]]