PO debacie

PO debacie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Najważniejsze przesłanie tak zwanej debaty prezydenckiej kandydatów na kandydata prezydenckiego Platformy Obywatelskiej zostało uzyskane - media od tygodnia były skupione tylko na tym wydarzeniu, wszystkie informacyjne stacje telewizyjne ją relacjonowały, porankiem ci, którzy nie mają dostępu do internetu znajdą na "jedynkach" gazet informacje o debacie.
Kto więc wygrał starcie zastępców Tytana (Donalda Tuska)? Przytomnością umysłu wykazał się Andrzej Stankiewicz z tygodnika "Newsweek", który w specjalnym wydaniu programu "Loża prasowa" w TVN24 zaraz po debacie odruchowo odpowiedział na pytanie prowadzącej, "No, oczywiście, Platforma Obywatelska". I ten automatyzm reakcji już jest widoczny w komentarzach mediów - najpierw jest PO i jej działania, potem długo, długo nic i reszta. A samym innym kandydatom pozostają tylko działania reaktywne. I to jest olbrzymi sukces speców od kreowania wizerunku, pracujących dla Platformy.

45-minutowy spektakl był jednak nudny. Już sama formuła posadzenia kontrkandydatów na fotelach ograniczała możliwość ekspresji i usztywniała nie tylko dyskutantów, ale również prowadzących. Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski byli odsunięci znacznie od siebie, w związku z tym mała była możliwość kontaktu wzrokowego i interakcji. Zresztą prowadzący spotkanie Joanna Mucha i Sławomir Nowak nie wykazali się specjalną inwencją, a dość sztampowe pytania nie pozwalały na rozwinięcie dyskusji. To jednak uwypukliło, że panowie się rzeczywiście pięknie różnią, ale realnie obaj są z tej samej stajni politycznej, której i trenerem i managerem jest Donald Tusk. Nie wiem, na ile było to frustrujące dla obu interlokutorów, ale obaj nie ustrzegli się gaf.

Sikorski był bardziej "drewniany", ale jednocześnie bardziej merytoryczny i sprawniejszy werbalnie. Mówił wyraźnie, precyzyjnie i na temat zadawanych pytań. Za to marszałek Komorowski był bardziej jowialny i swobodniejszy, a nawet ostrzejszy wobec swojego przeciwnika, ale to on właśnie popełnił najpoważniejszy błąd, gdy poparł finansowania przez państwo metody zapłodnienia in vitro, ale tylko dla "lepszych obywateli". Zapachniało przez moment eugeniką i populizmem. Ten błąd nie będzie miał żadnych konsekwencji, ponieważ ta sprawa będzie skrzętnie przez kandydata PO omijana w prawdziwej kampanii wyborczej, która rozpocznie się w maju.

Minister spraw zagranicznych skupił się na tym, na czym się zna, mogła się podobać jego propozycja powołania prawdziwej Rady Bezpieczeństwa Narodowego, w miejsce czysto politycznego BBN (tak to zrozumiałem). Również ograniczenie biurokracji Kancelarii Prezydenta powinno się podobać. Obaj kandydaci widzą swój urząd jak reprezentację państwa, realizującą za granicą politykę rządu. To prezydentura wizerunkowa i reprezentacyjna, a nie opozycyjna wobec Kancelarii Prezesa Rady Ministrów czy Sejmu. Widać wyraźnie, że obaj kandydaci zgadzają się z tym, co zostało zaprezentowane w przedstawionym przez PO kilkanaście tygodni temu projekcie Konstytucji RP, wyłączającym praktycznie urząd prezydenta ze struktur władzy wykonawczej. Obaj kandydaci na pewno jeżeli objęliby fotel w Pałacu Namiestnikowskim, zgodziliby się na ograniczenie veta prezydenckiego.

Przed debatą wszystkie sondaże pokazywały przewagę Bronisława Komorowskiego. Debata tego nie zmieniła, choć Sikorski był jednak lepiej do niej przygotowany, to sympatia pozostanie po stronie obecnego w PO "od zawsze" Komorowskiego. Sikorski jest dalej obcym ciałem w partii i nie wierzę, że przy jego jednak dość sztywnym sposobie bycia był on wstanie zbudować silną bazę polityczną.

Najważniejsze jednak jest to, że kandydat PO (najprawdopodobniej marszałek Bronisław Komorowski) jest na czele peletonu - a pomysł na kampanię, jak do tej pory ma tylko sztab tej partii. Sytuacja może się jednak zmienić, ponieważ zaczynają się rozchodzić pogłoski, że z powodu ciężkiej choroby matki, Jadwigi Kaczyńskiej, z kandydowania może zrezygnować urzędujący prezydent.

To mogłoby otworzyć zupełnie nową fazę wyścigu wyborczego. I wcale nie jest powiedziane, że kandydatem PiS w takim przypadku byłby któryś z innych kandydatów "naturalnych". To mogłoby być zupełne zaskoczenie.