Komórki nie spowodowały katastrofy. Zawinił zły system szkolenia

Komórki nie spowodowały katastrofy. Zawinił zły system szkolenia

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. Forum 
Choć teoretycznie nie można wykluczyć wpływu włączonych telefonów komórkowych na urządzenia pokładowe, to na pewno nie zakłócają one pracy wysokościomierza czy prędkościomierza - uważają lotniczy eksperci.
Jak poinformował prokurator generalny Andrzej Seremet, w końcowej fazie lotu prezydenckiego Tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem, większość telefonów komórkowych na pokładzie "była aktywna".

"Prowadzono z nich rozmowy i wysyłano esemesy. To może mieć znaczenie dla oceny, czy przypadkiem użycie aparatów nie miało wpływu na zakłócenie pracy urządzeń samolotu. Także tę hipotezę trzeba zweryfikować. Nie jest tak, że prokuratura zamknęła się tylko w kilku wątkach śledczych" - powiedział Seremet "Rzeczpospolitej".

Na pewno nie wysokościomierz, łączność radiowa, prędkościomierz, ani sztuczny horyzont

Według byłego pilota wojskowego z miesięcznika "Lotnictwo" Michała Fiszera, włączone telefony komórkowe na pewno nie zakłóciły wysokościomierza. "Bo wysokościomierz to membrana ciśnieniowa, podłączona przez sprężynki i kółka zębate do wskazówki. Tego się nie da zakłócić, chyba że zwiększy się ciśnienie w miejscu membrany" - powiedział w środę Fiszer.

"Być może jakieś urządzenia Tupolewa były wrażliwe na działanie telefonu komórkowego, ale na pewno nie był to wysokościomierz, na pewno nie łączność radiowa, na pewno nie prędkościomierz, na pewno nie sztuczny horyzont. Więc cóż więcej mogło mieć decydujące znaczenie dla tego podejścia do lądowania?" - pytał Fiszer.

"Nie wiem, dlaczego każą je wyłączać"

Zdaniem Fiszera, komórki w samolocie w zasadzie niczego nie mogą zakłócać. "Nie wiem, dlaczego każą je wyłączać. Najprędzej mogą mieć wpływ na pracę GPS-a. Z tego, co ja wiem, to linie lotnicze trochę na wyrost zmuszają ludzi do wyłączania tych komórek. Prawdopodobnie główną przyczyną tego zakazu jest zmuszanie pasażerów do korzystania z płatnego telefonu pokładowego" - uważa Fiszer.

Wpływu telefonów na urządzenia pokładowe nie przecenia też wydawca magazynu "Skrzydlata Polska", sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa Tomasz Hypki.

Samoloty są zabezpieczone przed wpływem telefonów

"Teoretycznie telefony mogły mieć jakiś wpływ, natomiast cały czas jest to odwracanie uwagi od kluczowej sprawy, czyli tego, że w takich warunkach ten samolot z tym pilotem, po prostu nie powinien lądować. Cała reszta ma dużo mniejsze znaczenie, bo to już jest szukanie jakichś szczegółowych rzeczy, które mogły wpłynąć na przebieg wydarzeń w ostatniej chwili" - powiedział Hypki.

"Ludzie zawsze włączają komórki przy lądowaniu - każdy chce wysłać esemesa czy zatelefonować z informacją, że już wylądował. I samoloty generalnie są zabezpieczone przed wpływem telefonów komórkowych. Oczywiście, że w skrajnym przypadku nie można tego wpływu wykluczyć i ze względów bezpieczeństwa wymagane jest wyłączanie tych urządzeń zarówno w czasie startu, jak i lądowania" - mówił Hypki.

Dodał jednak, że "na pewno wiele było lotów tym samolotem z pasażerami, którzy włączali komórki, ale one nie skończyły się nieszczęściem, bo odbywały się w innych warunkach i zgodnie z procedurami". Według niego, podstawową przyczyną katastrofy jest to, że samolot lądował - mimo że w tych warunkach nie powinien.

"Przyczyną katastrofy była błędna, nieodpowiedzialna decyzja o lądowaniu w warunkach, w których ani załoga nie miała odpowiednich kwalifikacji, ani samolot odpowiednich urządzeń, ani lotnisko nie było odpowiednio wyposażone. We mgle, przy bardzo słabej widoczności nie przerwano podejścia do lądowania, gdy wiadomo było, że samolot jest już zbyt nisko nad ziemią" - podkreślił.

Zawinił zły system szkolenia

Generalną przyczyną katastrofy był zaś - według Hypkiego - zły system szkolenia w siłach powietrznych. "Bo to jest kolejna katastrofa, kolejne wydarzenie w ciągu ostatnich lat - ta katastrofa przebiegła niemal identycznie, jak ta pod Mirosławcem, w tamtym roku była Bryza, potem rozbił się MI-24 - ewidentnie z powodu błędów szkoleniowych. W tym roku prawie rozleciał się w powietrzu Hercules" - wyliczał.

"Wszystko to pokazuje, że jest bardzo źle ze szkoleniem, z procedurami, z odpowiedzialnością. Wszystko jest na zasadzie, że może się uda, a w lotnictwie nie ma czegoś takiego, wszystkie procedury muszą być precyzyjnie przestrzegane".

"Tutaj załoga nie potrafiła podjąć właściwej decyzji w krytycznym momencie. Ja rozmawiałem z pilotami LOT-u, jeden z najbardziej doświadczonych powiedział mi, że przy tych warunkach meteorologicznych, prognozach, w ogóle nie startowałby z Warszawy. W związku z tym cały ten lot był nieporozumieniem" - uważa Hypki.

PAP, im