Armia polityczna

Dodano:   /  Zmieniono: 
Edmund Klich, przewodniczący Komisji Badań Wypadków Lotniczych potwierdził to, o czym w kuluarach mówiło się od jakiegoś czasu – tuż przed katastrofą prezydenckiego Tu-154M w kabinie pilotów był dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik. Co robił? Co mówił? Nie wiadomo. Wiadomo, że był - a za sterami samolotu siedzieli jego podwładni.
Czy gen. Błasik zmuszał pilotów do lądowania? Bezpośrednio – raczej nie. Generał na pewno nie wydał rozkazu. Dowódca Sił Powietrznych znał procedury – i wiedział, że gdyby po powrocie do Polski, któryś z pilotów w przypływie szczerości opowiedział o tym co wydarzyło się przed lądowaniem, generał znalazłby się na cenzurowanym, a media na pewno chętnie podchwyciłyby temat dowódcy, który zmusza pilotów do lądowania wbrew procedurom narażając życie prezydenta i innych pasażerów Tupolewa.

Generał pewnie nie wydał rozkazu. Ale był w kabinie. Po co tam był? Być może chciał się dowiedzieć kiedy Tupolew wyląduje. Samolot wyleciał z opóźnieniem z Warszawy, prezydent spieszył się na uroczystość w Smoleńsku. Być może usłyszał od pilotów, że są kłopoty. I wtedy być może spytał: czy na pewno nic nie da się zrobić? Generał Waldemar Skrzypczak, były dowódca wojsk lądowych twierdzi, że takie słowa skierowane do pilota usłyszał kiedyś od innego generała. W armii gdzie dowódca ma zawsze rację, a sztywna hierarchia nakazuje posłuszeństwo wobec starszego stopniem, zdanie „czy na pewno nic nie da się zrobić?" albo inne niewinne pytanie brzmi niemal jak rozkaz. Nawet jeżeli gen. Błasik nic nie mówił – to sama jego obecność mogła być potraktowana przez pilotów jako forma nacisku. Czy gdyby generała Błasika nie było w kabinie nie próbowaliby lądować. Nie wiadomo. W gruncie rzeczy nie ma to dziś znaczenia.

Najważniejsze pytanie brzmi bowiem: dlaczego w ogóle gen. Błasik udał się do kabiny pilotów? I niestety tego łatwo się domyślić. Na pokładzie znajdował się nie tylko prezydent, ale również szef BBN Aleksander Szczygło. Szczygło, który, jako minister obrony narodowej niespodziewanie dla wszystkich uczynił Błasika dowódcą Sił Powietrznych. W naszej zero-jedynkowej rzeczywistości politycznej oznaczało to, że gen. Błasik z automatu stał się PiS-owskim generałem. Co z kolei oznaczało, że niespełna 50-letni Błasik jeśli chciał kontynuować karierę w armii, musiał wiązać nadzieje z ośrodkiem prezydenckim. Dlatego pewnie bardzo mu zależało, by Lech Kaczyński dotarł do Smoleńska na czas. Po prostu bał się, że po zakończeniu kontraktu zostanie emerytem.

To oczywiście czyste spekulacje. Ale czy nie są uzasadnione? Jesienią 2009 roku z armii odszedł wspomniany wcześniej gen. Skrzypczak. Bezpośrednią przyczyną była nosząca znamiona wypowiedzenia posłuszeństwa ministrowi obrony narodowej wypowiedź na temat wyposażenia polskich żołnierzy w Afganistanie. Ale tajemnicą poliszynela jest, że Skrzypczak - kompetentny, doświadczony i uwielbiany przez żołnierzy dowódca – i tak w listopadzie, po skończeniu kontraktu, przestałby być dowódcą wojsk lądowych, bo pozostawał w zbyt dobrych stosunkach z ministrem Szczygło – ergo, był generałem PiS-owskim. Niedawno z armii odszedł gen. Mieczysław Stachowiak. Oficjalnie – z powodu kłopotów ze zdrowiem. Nieoficjalnie – dlatego, że był postrzegany jako generał związany z PiS.

To działa zresztą również w drugą stronę – nowym dowódcą wojsk lądowych został gen. Zbigniew Głowienka, a nowym dowódcą operacyjnym – gen. Edward Gruszka. Ten pierwszy został przez ministra Szczygło odwołany ze stanowiska szefa Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych (takie odwołanie w wojsku zdarza się niezwykle rzadko) i odsunięty na boczny tor. Ten drugi – w podobny sposób pożegnał się z dowództwem Wojsk Specjalnych. Ergo – stali się oni generałami PO-wskimi, bo „wróg naszego wroga" etc. Skoro Andrzej Wajda deklaruje wojnę domową – to mamy wojnę domową. Albo jesteś z nami, albo przeciwko. Innego wyjścia nie ma.
To co się dzieje w armii unaocznia najlepiej absurdalną naturę posuniętej do granic rozsądku polaryzacji politycznej jaką dotknięta jest Polska. Armia w demokratycznym państwie nie powinna mieć z polityką nic wspólnego. Wojsko ma bowiem bronić granic każdej Rzeczpospolitej – i tej rządzonej przez PO, i tej rządzonej przez PiS. Generał, jako obywatel Kowalski, może słuchać Radia Maryja, albo zanosić się śmiechem przy żartach Kuby Wojewódzkiego. Ale kiedy zakłada mundur ma liczyć się to, czy jest w stanie poprowadzić swoich żołnierzy do zwycięstwa nad ewentualnym agresorem. A to dziś najwyraźniej liczy się akurat najmniej.

Winę za to ponosimy solidarnie wszyscy – PO, PiS, a także ich wyborcy. Bo wszyscy solidarnie traktujemy spór polityczny w Polsce w taki sposób, jakby to była wojna z wrogiem, a nie zwykła dla demokracji rywalizacja dwóch różnych wizji ideowych. I jeżeli Andrzej Wajda ogłasza, że wybory są wojną domową, to ja się pytam – co z prawdziwą wojną? I czy dla tej „wojny domowej" warto narażać bezpieczeństwo państwa? Mam bowiem nieodparte wrażenie, że na ewentualnym agresorze nie zrobią wrażenia legitymacje członków PiS-u, albo PO.