Lewica sama sobie winna

Lewica sama sobie winna

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wczorajsza deklaracja poparcia Włodzimierza Cimoszewicza dla kandydatury Bronisława Komorowskiego i dzisiejsze jej echo, deklaracja byłego kandydata do urzędu prezydenckiego, profesora Tomasza Nałęcza, mogą budzić zdziwienie tylko u tych obserwatorów sceny politycznej, którzy uważają Sojusz Lewicy Demokratycznej za jedyną poważną siłę na lewicy, a Grzegorza Napieralskiego za jej niepodważalnego lidera.
Po lewej stronie sceny politycznej znaczących polityków jest tymczasem całe mnóstwo, chyba nawet więcej, niż na prawicy. Jest "ojciec chrzestny" obecnego SLD, emerytowany prezydent Aleksander Kwaśniewski, ekspremierzy Leszek Miller i Józef Oleksy, Marek Borowski, wspomniani już Cimoszewicz i Nałęcz, Dariusz Rosati, oddelegowani do Brukseli Wojciech Olejniczak i Danuta Huebner, liczne grono pomniejszych "gwiazd" z Ryszardem Kaliszem na czele, nowa gwiazda, Bartosz Arłukowicz, no i Grzegorz Napieralski. Są też inni, nie establishmentowi politycy lewicy, bo i do tej formacji przyznaje się Bogusław Ziętek, nie mówiąc o środowisku Krytyki Politycznej Sławomira Sierakowskiego. I z tego bogactwa nie udaje się od lat zbudować silnej formacji lewicowej. Nie lewicowej populistycznej, ale lewicowej w stylu zachodniej socjaldemokracji.

Tymczasem Sojusz Lewicy Demokratycznej od lat szuka swojej tożsamości. Pod kierownictwem Leszka Millera partia zaczynała nabierać rysów lewicy liberalnej ekonomicznie i społecznie. Gdyby nie afera Rywina lewica być może nie zachowałaby władzy, ale na pewno homogeniczność. Stało się jednak inaczej, kiedy politycy tacy jak Borowski i Nałęcz, doprowadzili do rozłamu i osłabienia lewicy. W SLD starych działaczy odsunięto na boczny tor - a na ich miejsce weszli Olejniczak i Napieralski. Ostatecznie rządy w SLD (ale nie rząd dusz...) objął Grzegorz Napieralski, który postawił sobie za cel uczynienie z SLD drugiej siły na scenie politycznej. W rezultacie SLD nie tylko nie stał się drugą siłą, ale popadł w stagnację. Napieralski jest bowiem pozbawiony nie tylko zdolności przywódczych, ale również zdolności stworzenia nowej formacji. I w tym, jak również w populizmie, podobny jest do Prawa i Sprawiedliwości.

Jak wiadomo, Napieralski jest kandydatem zastępczym w wyścigu prezydenckim. Nie udało mu się namówić do startu ani Jolanty Kwaśniewskiej, ani Włodzimierza Cimoszewicza, Wojciech Olejniczak i Ryszard Kalisz stanowili dla niego zbyt duże zagrożenie. A po śmierci w katastrofie pod Smoleńskiem Jerzego Szmajdzińskiego, Napieralski został niemalże zmuszony przez partyjny aparat do kandydowania. I o dziwo, radzi sobie w kampanii, nadspodziewanie dobrze, wbrew nadziejom jego oponentów w partii, którzy sądzili, że słaby wynik otworzy drogę do zmian w kierownictwie SLD.

Cimoszewicz i Nałęcz uznali jednak, że Grzegorz Napieralski nie gwarantuje... przegranej w wyborach Jarosława Kaczyńskiego. Po raz pierwszy politycy jednej idei politycznej opowiedzieli się po stronie przeciwnika, jakim powinien być konserwatywny przecież Bronisław Komorowski. Głos oddany na kandydata SLD uznali za głos wspierający Jarosława Kaczyńskiego. To jednak novum na scenie politycznej, nawet biorąc pod uwagę głębokie podziały i animozje, także personalne, jakie są na lewicy.

Wbrew co niektórym nerwowym opiniom, wczoraj Cimoszewicz nie opuścił poprzez swoją decyzję szeregów lewicy. On to zrobił już dawno, jeżeli za lewicę uważamy aparat partyjny. Jego deklaracja nie jest niespodziewana, tak samo jak współpraca z Platformą Obywatelską, przecież pamiętamy jego kandydowanie, przy wsparciu Donalda Tuska i aparatu rządowego, na stanowisko szefa Rady Europy. Cimoszewicz nie jest po prostu ideowcem partyjnym, ale pragmatycznym politykiem, który działa w myśl racjonalnych przesłanek. Choć, kiedy nadchodzi czas próby, czasem emocje biorą górę, jak było w przypadku kampanii prezydenckiej w 2005 roku. I oczywiście, wsparcie dla Komorowskiego nie ma nic wspólnego z jego lewicowością, ale z drugiej strony, co kampania personalna, jaką są wybory konkretnego kandydata na prezydenta mają wspólnego z wyborami konkretnych idei i partii?

Niektórzy sądzą, że Włodzimierze Cimoszewicz wchodzi swoją decyzją do gry politycznej, na szczeblu centralnym. Nic bardziej mylnego. Polsce oczywiście potrzebna jest silna i otwarta partia centrowa. Dwie dominujące formacje, Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość są, i będą nadal, w permanentnym klinczu politycznym. Lewica miałaby jednak szansę na zwycięstwo tylko wtedy, kiedy zaczęłaby prowadzić politykę realizmu społecznego i gospodarczego. Jest w niej miejsce na różne nurty, także na akcentowanie świeckiego państwa, na pluralizm społeczny i obyczajowy i na liberalizm ekonomiczny. Tylko, że po lewej stronie brak siły sprawczej, która mogłaby doprowadzić do połączenia różnych nurtów politycznych w jedną formację lewicową - coś na kształt SLD, ale nie partii, a porozumienia, takiego, jakie stworzył Leszek Miller w drugiej połowie lat 90. ubiegłego wieku. Ani Cimoszewicz, ani Aleksander Kwaśniewski tego nie zrobią. Nie należy też liczyć, że głos Cimoszewicza to początek formowania nowej lewicowo-liberalnej formacji, jaką byłaby rozbudowa lewego skrzydła PO. Jeden Janusz Palikot wystarczy za lewe "skrzydło", tak samo, jak Jarosław Gowin za konserwatywne i zachowawcze oblicze liberalnej partii.

Cimoszewicz nie będzie też tworzył opozycji w SLD, bo jest poza Sojuszem. To raczej Napieralski wyjdzie zwycięsko z kampanii, co da mu mandat do oczyszczenie jej z oponentów. Efekt łatwy do przewidzenia - umocnienie jego pozycji w partii i osłabienie całej formacji na scenie politycznej...