Irena Dziedzic: TW Marlena to nie ja

Irena Dziedzic: TW Marlena to nie ja

Dodano:   /  Zmieniono: 
TW "Marlena" to mógł być ktoś inny - powiedziała w sądzie Irena Dziedzic, znana dziennikarka z czasów PRL, autorka "Tele-Echa", która chce, by sąd uznał, że nie była agentką SB. Oskarżyła ją o to w 2006 r. "Misja Specjalna" TVP, a teraz potwierdza to IPN.
Sąd Okręgowy Warszawa-Praga rozpoczął w poniedziałek proces. Sprawa jest jawna, bo sąd nie przystał na wniosek obrońcy lustrowanej, by prowadzić ją za zamkniętymi drzwiami. Argumentował, że mogą pojawić się informacje, mogące naruszać dobra osobiste 85-letniej dziennikarki, która - jak sama o sobie mówi - "od 1981 r. jest na wcześniejszej emeryturze". "W tych papierach wszystko jest osobiste i przedstawione w esbeckiej interpretacji. Podważa moje morale jako obywatela, jako kobiety i jako pracownika. Tam jest koktajl z różnych informacji" - mówiła.

Dziedzic zaprzecza, by była tajnym współpracownikiem SB o kryptonimie "Marlena". "To mógł być ktoś inny" - oświadczyła. Mówiła, że przez 56 lat była ofiarą tajnych służb. Gdy sąd okazał jej przedłożone przez IPN kopie sześciu pokwitowań pieniędzy, które miała otrzymać od SB, lustrowana powiedziała, że wszystko wskazuje na to, iż zostały one zmanipulowane.

Dwa pokwitowania uznała ona za swoje delegacje, gdy jako dziennikarka była z delegacją rządową w Paryżu na inauguracji lotniczego połączenia Air France z Warszawą oraz gdy udawała się na wczasy do Bułgarii, a kwota 1525 lewa została wypłacona właśnie w bułgarskiej walucie.

Pozostałe cztery pokwitowania to zdaniem Dziedzic manipulacje, w których rozpoznawała ona tylko pojedyncze litery lub cyfry. Jak powiedziała, w życiu rozdała kilkadziesiąt tysięcy autografów, więc taka manipulacja jest możliwa. "Żadna sztuka dla esbecji, podesłać jakieś dziecko po autograf" - mówiła.

O charakterze pisma z pokwitowań wypowiedział się biegły grafolog. Będzie przesłuchany przed sądem.

Pion lustracyjny IPN - który jest stroną tego procesu, choć formalnie nie oskarża Dziedzic - twierdzi, że od czerwca 1958 r. do kwietnia 1966 r. świadomie i tajnie współpracowała ona z kontrwywiadem MSW. IPN chce uznania jej za "kłamcę lustracyjnego", za co formalnie grozi od 3 do 10 lat pozbawienia prawa do pełnienia funkcji publicznych.

Teczki pracy "Marleny", ani jej zobowiązania do współpracy nie odnaleziono. W aktach sprawy zachowały się zapisy oficera prowadzącego o nazwisku Lipiński oraz sześć dokumentów z lat 60., pod którymi podpisała się Dziedzic, w tym jej pokwitowanie wzięcia od SB 6 tys. zł "w związku z wyjazdem do Paryża".

Lipiński (który już nie żyje) miał przedstawić się Dziedzic jesienią 1957 r. jako oficer kontrwywiadu MSW i zaproponować jej, by udzielała informacje o dziennikarzach z Zachodu i kontaktach z nimi obywateli PRL. Dziedzic miała się zgodzić i przekazać "wiele informacji o charakterze operacyjnym", m.in. dotyczących poety Adama Ważyka; pewnego obywatela USA; romansu koleżanki Joanny R.; wyjazdu do RFN Grzegorza Z., który odmówił powrotu. Z akt wynika, że w 1966 r. Lipiński uznał, iż Dziedzic nie ma możliwości dotarcia do cudzoziemców, którymi interesuje się SB, wobec czego współpracę zakończono.

W poniedziałek przed sądem Dziedzic uznała, że SB miała te informacje z podsłuchu w jej telefonie. "Cała Warszawa rozmawiała wtedy o +Poemacie dla dorosłych+ Ważyka, o innych rzeczach też mówiłam ze znajomymi przez telefon. Ale nigdy świadomie nie mówiłam nic esbecji, choć w telewizji byliśmy tą esbecją poprzetykani" - powiedziała.

Miała też dostać od SB 9 tys. zł pożyczki, którą zwróciła dopiero po 4 latach. Jak powiedział PAP prok. Jarosław Skrok z IPN, taka nieoprocentowana pożyczka z funduszu operacyjnego była rzadkością, wymagała zgody na "najwyższym szczeblu" i świadczy o znaczeniu współpracownika. Dziedzic zapewniała, że "nie ma w jej świadomości", by przyjmowała jakąś pożyczkę. "Nie zarabiałam tyle, ile byłam warta, ale na życie mi starczało" - dodała, zapewniając, że nigdy nie brała pieniędzy "od obcych".

W drugiej połowie lat 60. Dziedzic była rozpracowywana przez SB, gdy związała się z dziennikarzem z Berlina Zachodniego, którego SB podejrzewała o związki z wywiadem Niemiec. W okresie związanym z marcem 1968 r. SB stwierdziła "ponad wszelką wątpliwość", że Dziedzic nie ma żydowskiego pochodzenia.

Dziedzic urodziła się w 1925 r. w Kołomyi (dziś Ukraina). Pracę dziennikarską zaczęła w 1946 r.; pracowała m.in. w "Expressie Wieczornym" i w Polskim Radiu, a od 1956 r. w TVP. Stworzyła pierwszy w polskiej telewizji talk-show "Tele-Echo", który prowadziła przez 25 lat (do kwietnia 1981 r.). Od 1983 do 1991 r. prowadziła program pt. "Wywiady Ireny Dziedzic".

W listopadzie 2006 r. "Misja Specjalna" podała jej nazwisko wśród dziennikarzy, którzy mieli być tajnymi współpracownikami SB.

Zgodnie z ustawą lustracyjną, prawo do sądowej autolustracji ma każdy, kto chce oczyścić się z "publicznego pomówienia" o związki z tajnymi służbami PRL. W latach 1999-2007 prawo takie miały tylko osoby pełniące funkcje publiczne lub kandydujące do nich; dziś - każdy pomówiony.

W trybie autolustracji sądy uznały prawdziwość oświadczeń o braku związków ze służbami specjalnymi PRL m.in.: b. marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego, prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika, sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzeja Przewoźnika, b. szefa Państwowej Komisji Wyborczej Ferdynanda Rymarza, b. minister finansów Zyty Gilowskiej. Za "kłamcę lustracyjnego" i agenta SB z lat 1969-77 uznano w tym trybie historycznego lidera KPN Leszka Moczulskiego. Ze swej autolustracji sam wycofał się abp Stanisław Wielgus.

PAP, im