Tusk zwycięzca

Dodano:   /  Zmieniono: 
Miarą klęski obecnej strategii Jarosława Kaczyńskiego jest to, że w obecnej sytuacji premier Donald Tusk mógł mu okazać wspaniałomyślność stwierdzając, że „stać go na to, aby nie oddawać” razów wymierzanych mu przez jego oponenta. Bo rzeczywiście go stać – opozycja eliminuje się sama, a Tusk pozbył się właśnie wewnętrznego wroga w postaci Grzegorza Schetyny.
Zachowanie Tuska wobec miotającego oskarżeniami Kaczyńskiego i jego pretorian jest politycznym majstersztykiem. Najlepiej zostało one opisane w… „Kubusiu Puchatku". W jednym z opowiadań sympatyczny miś szukał swojego przyjaciela królika, ale „im bardziej zaglądał do norki króliczka, tym bardziej króliczka tam nie było”. Tak samo jest z Kaczyńskim szukającym konfrontacji z Tuskiem. Im bardziej prezes PiS jej szuka, i im cięższymi oskarżeniami miota pod adresem szefa rządu, tym bardziej premier na to nie reaguje. W rezultacie Kaczyński toczy na łamach prasy polemiki z Palikotem, Niesiołowskim, Kutzem – ale nie z tym, któremu chciałby wydać walną bitwę. A gdy już premier zabierze głos – to demonstruje, że on w tej kategorii nie walczy. Ergo – walczy w wyższej. Przyznał mu ją zresztą w czasie kampanii wyborczej… sam PiS uznając, że to Tusk – a nie Komorowski – jest prawdziwym mężem stanu. I Tusk teraz tak się prezentuje okazując współczucie Kaczyńskiemu. Zamiast upragnionego przez lidera PiS pojedynku na ubitej ziemi, mamy więc do czynienia z samotnym miotaniem się Kaczyńskiego po ringu.

A skoro najgroźniejszy oponent nie potrafi realnie ugodzić premiera – Tusk ma czas na pokazanie kto jest jedynym kogutem na platformerskim podwórku. Okazało się, że Grzegorz Schetyna, mimo całego swojego politycznego sprytu, zdolności organizacyjnych i bezwzględności w prowadzeniu wielkiej polityki – został rzucony na deski i jest właśnie liczony. Tak jak niegdyś premier za pośrednictwem mediów dowiedział się o tym, że zaproponował Schetynie posadę wicepremiera, tak teraz Schetyna w czasie konferencji prasowej stracił stanowisko sekretarza generalnego partii. Mimo misternie tkanej sieci zależności między dzisiejszym marszałkiem Sejmu a działaczami lokalnymi partii – okazało się, że pozycji głównego rozgrywającego PO nie uda się Schetynie utrzymać. Na otarcie łez zostanie wiceszefem Platformy. Czyli znajdzie się na jednej półce np. z Beatą Szydło – wiceszefową PiS, której nikt nie odbiera kompetencji – ale nikt też nie ma wątpliwości, że jej wpływ na partię jest mniej więcej taki, jak wpływ Polaków na oblicze światowego futbolu. Schetyna w ciągu roku stracił wszystko – najpierw udział w rządzeniu (dymisja ze stanowiska wicepremiera), potem wpływ na klub parlamentarny (zamiana stanowiska szefa klubu PO na marszałka Sejmu), a teraz wpływ na struktury partii. Nic dziwnego, że rozluźniony premier twierdzi, że nazywając Schetynę „Shrekiem" chciał mu powiedzieć komplement. Mógł go przecież porównać do drugiego głównego bohatera opowieści o sympatycznym ogrze.

„Grzegorz jest wciąż numerem dwa w Platformie. Przez skromność nie powiem kto jest numerem jeden" – mówi dziś Tusk. Nie dodaje jednak, że dystans między nim, a „numerem dwa” jest mniej więcej taki jak między Usainem Boltem, a całą resztą biegającego na 100 metrów świata (dla tych, którzy nie lubią lekkoatletyki – to bardzo duży dystans). Tusk zresztą, podobnie jak Bolt zapowiedział już nawet zakończenie kariery – w domyśle pozostawiając stwierdzenie: „ileż razy można wygrywać”. Różnica między Boltem a Tuskiem jest jednak taka, że dla sportowca zwycięstwo jest wartością samą w sobie, podczas gdy dla polityka zwycięstwo powinno być dopiero pierwszym krokiem na drodze do sukcesu. Niestety, przynajmniej na razie, w momencie gdy Donald Tusk po kolejnym zwycięskim wyścigu przekracza linię mety – od razu schodzi z bieżni. Tymczasem dobrze by było, gdyby niekwestionowany lider politycznych wyścigów skupił swoją uwagę na stanie stadionu po którym biega. W końcu, było nie było, jest to Stadion Narodowy.