MIT-otwórcy się nie MIT-ygują

MIT-otwórcy się nie MIT-ygują

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. Whitesmoke Studio)
Polska polityka, rozpięta między impotencją, szaleństwem i banałem, potrzebuje czegoś, co ją uniesie i uszlachetni. Tym czymś nie może być czyn, do którego politycy są niezdolni. Pozostaje więc tworzenie mitów i opowiadanie bajek.
W budowie mitów niezbędne są obrazy i słowa. Jeśli idzie o obrazy, najważniejsze są ostatnio zdjęcia. Wraku i sarkofagu. Wśród słów najważniejsze są rzeczowniki – spuścizna, testament i dziedzictwo. Wśród przymiotników zaś najważniejsze jest słowo „polski" lub „polska". Dolepiane do nazwisk zachodnich przywódców, dzięki czemu pan polityk albo pani polityczka kreowani są na liderów, którymi być nie mogą, ale  chcą.

Jarosław Kaczyński mówi, że będzie razem ze  współtowarzyszami partyjnej drogi realizował testament brata. Nie do nas to mówi, bo deklarację zaczyna od wołacza „kochany Leszku". A jednak, skoro mówi publicznie, to uznaję, że pośrednio mówi do nas, a więc i do mnie. W związku z tym prezes generuje we mnie potrzebę poszukiwania odpowiedzi na pytanie, o jaki dokładnie testament chodzi. Bo mnie zdanie „Będziemy budowali silne państwo, silną Polskę szczęśliwych obywateli" nie wystarcza.

Jeśli testament, to znaczy, że taka Polska już była budowana, rozumiem, że w czasach, gdy rządziło PiS. Cóż, państwo w  istocie rosło wtedy w siłę, o czym ze szczególną siłą przekonali się Barbara Blida, podsłuchiwani dziennikarze i inni obecni tam szatani. Czy  silniejsza stawała się Polska, to już zupełnie inna historia. Jeśli siła państwa wyraża się w dramatycznym pogorszeniu relacji z  największymi sąsiadami i równoważeniu tego budową sojuszniczych więzi z  Gruzją, to rzeczywiście rosła ta Polska w siłę, że ho, ho. Szczęśliwi obywatele? Wskaźniki popularności ówczesnego prezydenta i premiera wskazywały, że akurat ich rządy jakiegoś nadmiernego poczucia zadowolenia w obywatelach nie budziły. Z kolei wynik wyborów z 2007 r. pokazał, że większość, owszem, w stan szczęśliwości popadła, ale dopiero gdy tamtą władzę, a w każdym razie tamten rząd, udało się pogonić.

Nie może być jednak tak, że testamentu, spuścizny i dziedzictwa nie ma, skoro tylu się o testament, dziedzictwo i spuściznę bije. Szukamy więc dalej. I znajdujemy. Oto Marek Cichocki, związany z renegatami, którzy zakładają stowarzyszenie PJN (nie mylić z FJN), o spuściźnie pisze w  otwartym liście. Wspomina w nim nie tylko o czymś, co nazywa „Leszkową wizją polityki i Polski", lecz także podpowiada, czymże jest owa spuścizna prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Otóż składają się na nią Muzeum Powstania Warszawskiego, Centrum Nauki Kopernik i polityka wschodnia. Muzeum, jak pamiętamy, powstało, gdy Lech Kaczyński był prezydentem, ale  Warszawy, Centrum było ideą, ale nie Lecha Kaczyńskiego, lecz profesora Łukasza Turskiego. Polityka wschodnia? Czy idzie o Gruzję, czy na  przykład o wspieranie kuriozalnej transakcji zakupienia przez Orlen Możejek, co podobno miało nas zabezpieczyć energetycznie? Tego nie  wiadomo. Skoro jednak mniej więcej wiemy, co było tą spuścizną, to  rozumiemy też, że bitwa o nią będzie ostra. Tort do podziału niewielki, szarpanina będzie solidna.

Tworzone są u nas jednak także inne mity. Oto Joanna Kluzik- -Rostkowska, jak słyszymy, ma być „polską Angelą Merkel" i „polską Margaret Thatcher". No, wysoko jej poprzeczkę zawieszono, wysoko. A podejrzewam, że te porównania padają nie dlatego, że ktoś szydzi, ale że widzi. Przyszłość. Ostra walka będzie w polskiej polityce, jak staną do rywalizacji polska Merkel, z polskim nowym Piłsudskim, z polskim Donaldem i z polskim Zapatero, mającym u boku polską Carlę Bruni.

Ciekawe, że taki na przykład Lech Wałęsa nie  był polskim „coś tam, coś tam", ale przeciwnie, taki prezydent Brazylii Lula był nazywany brazylijskim Wałęsą. To po prostu siła autentyku, zawsze bolesna dla kontrastującej z nią podróby. Dysproporcja jest niemal zawsze mniej więcej taka jak między Davos a polskim Davos, między Hollywood a polskim Hollywood i Beverly Hills a polskim Beverly Hills. Przy czym nie mam nic przeciwko desygnatom, czyli Krynicy, Łodzi i  Konstancinowi. Przestrzegam tylko przed wynikającym z kompleksów szukaniem zbyt prostych i zbyt tanich odniesień.

Ja potrzeby MIT-u wcale nie odrzucam. Więcej, mnie się MIT marzy. Coś na kształt Massachusetts Institute of Technology, przy czym świadomie uciekam od  nazywania czegoś takiego polskim MIT- -em. Dlaczego takiej doskonałej uczelni nie mielibyśmy stworzyć? Cóż, wymagałoby to metodycznej pracy, konsekwencji i wyobraźni wykraczającej poza próg pozwalający opowiadać brednie i farmazony plus okraszać własne fantasmagorie przymiotnikiem „polski".