Sojusznik czy protegowany

Sojusznik czy protegowany

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. Whitesmokes Studio
Na świecie zastanawiają się, jakie będą dalekosiężne skutki przecieków z WikiLeaks. U nas zastanawiać się nie trzeba. Już wiadomo. Wskutek wycieku nastąpiła zmiana filozofii naszej polityki zagranicznej.
Serio. Premier Tusk stwierdził, że „ujawnione dokumenty odarły nas ze złudzeń, jeśli chodzi o charakter relacji między różnymi państwami, także między tak bliskimi sojusznikami jak USA i Polska". Wszystko jasne. Gdyby nie WikiLeaks, premier wciąż miałby iluzje, ale dzięki WikiLeaks już ich nie ma. Wynikałoby z tego, że twórcą bardziej realistycznej polskiej polityki zagranicznej jest Julian Assange. I kto by pomyślał!

[[mm_1]]

To jest naprawdę intrygujące. Czy premier dopiero z WikiLeaks dowiedział się, że Amerykanie wystrzelili w kosmos pomysł tarczy rakietowej, bo chcieli mieć Rosjan po swojej stronie w rozgrywce z Iranem? Czy premier nie wiedział, że po owym wystrzeleniu w kosmos oryginalnego pomysłu tarczy Amerykanie w istocie oferowali nam atrapy, które miały być wożone po Polsce? Może nie wiedział. Minister spraw zagranicznych mówił wtedy, że to, co nam proponuje Waszyngton, nie jest propozycją mniej atrakcyjną. Czyli atrapy albo – jak się wyraził były wiceszef MON świętej pamięci Stanisław Komorowski – doniczki są lepsze niż patrioty? Czy tylko nam, maluczkim, wmawiano, że doniczka jest od patriotów lepsza? Ale Tusk i Sikorski chyba jednak nie kłamali, bo przecież były ambasador USA w Polsce w odniesieniu do patriotów jasno pisał w swych depeszach, że „Polacy nie wiedzą". Skąd mają wiedzieć. Waszyngton im nie mówił.

Tak oto odkryliśmy, że Ameryka ma swoje interesy, że czasem rozmijają się one z naszymi, że wprawdzie my jesteśmy sojusznikiem, a Rosja nie, ale Waszyngton często postępuje tak, jakby było odwrotnie. Może dla niektórych to jest, jak mówią Amerykanie, TMI, czyli too much information, za dużo informacji, ale chyba jednak lepiej wiedzieć. Bez tarczy przeciw rakietom z Iranu jakoś sobie poradzimy, bez tarczy przeciw iluzjom i naiwności – nie. Julian Assange powiedział, że chciał upokorzyć amerykański rząd. W odniesieniu do Polski depesze, które wyciekły, pokazują raczej to, jak amerykański rząd potrafi upokarzać innych – w tym przypadku nasze władze.

Oczywiście taka jest ta Realpolitik. Czyż w czasie wizyty prezydenta Miedwiediewa w Polsce nasi politycy dopytywali się o mordowanych dziennikarzy, o Chodorkowskiego i o zabójstwo Litwinienki? Nie wiem, ale coś mi mówi, że nie. Oczywiście, taki Chodorkowski czy pragnący korzystać z wolności słowa rosyjscy dziennikarze to nie są nasi sojusznicy, ale myślałem, że to my jesteśmy sojusznikami wartości. Już nie jesteśmy? Aha, rozumiem. Nie mam pretensji do Tuska i Komorowskiego, że nie walczą o Chodorkowskiego. Mamy przecież własne interesy. Trudno jednak w tej sytuacji mieć pretensje do Amerykanów, że również w pierwszym rzędzie dbają o interesy własne, a nie cudze. Sojusz? Jasne, jesteśmy mu wierni, jeśli ta wierność nie jest z naszymi interesami sprzeczna.

Niestety, nie mam dojmującego wrażenia, że z lekcji WikiLeaks wyciągnęliśmy racjonalne wnioski. Nie wskazuje na to wizyta prezydenta Komorowskiego w USA. Otóż prezydent twardo postawił w rozmowie z Amerykanami sprawę wiz, czyli kwestię, którą kilka dni wcześniej sam określał jako drugorzędną. Taka mała reorientacja, no, reorientacyjka polityki. Jego metafora o polowaniu i „naszych kobietach", która była argumentem na rzecz amerykańskiej obecności militarnej w Polsce, najwyraźniej odebrała głos gospodarzowi Białego Domu. Tym razem tłumacz bardziej niż Komorowskiemu był więc potrzebny Obamie, który miał czas, by ochłonąć.

Sprawę wiz i amerykańskiej obecności w Polsce prezydent Komorowski – jak czytam w naszych gazetach – postawił stanowczo. Z pewnością. Efekty przyszły natychmiast. Obama obiecał, że obie sprawy zostaną załatwione w roku 2013. Tu mały problem. Nie wiadomo, czy Obamę wybiorą na drugą kadencję, może więc być tak, że w roku 2013 będzie on prezydentem tylko przez 20 dni. Jego obietnicę należy więc czytać tak: „Drodzy Polacy zamieszkujący stany Illinois, Nowy Jork, Pennsylwania, Indiana i New Jersey. W listopadzie 2012 r. będę potrzebował waszych głosów. Niczego za te głosy wam wcześniej nie dam, ale jak je dostanę, to sprawę załatwię. Oczywiście w roku 2013, ponieważ rok 2012 będzie ostatnim, w którym wystąpię w jakichkolwiek wyborach i wszystkie złożone wcześniej obietnice będę mógł mieć gdzieś". Is that clear?

Przepraszam, ja nie jestem cyniczny. Ja tylko przeczytałem depesze WikiLeaks i wysłuchałem tego, co powiedział premier. Zostałem odarty ze złudzeń. Nie wiem, jak obietnice Obamy odczytał prezydent Komorowski. Wiem tylko, że w naszych relacjach z Ameryką problemem nie są wizy, które są, ale wizja, której nie ma.