Między Smoleńskiem a Big Brotherem

Między Smoleńskiem a Big Brotherem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. Whitesmoke Studio) 
Co w mijającym roku zrobiło największe wrażenie na zmysłach? Wzrok? Pewnie obraz wraku ze Smoleńska. Dźwięk – chyba wuwuzele w RPA. Dotyk – iPad. Węch – zapach ropy z wycieku BP w Zatoce Meksykańskiej. Smak? Pewnie smak najpopularniejszej u nas potrawy – kebabu.
Najważniejsze są dla nas, to jasne, polskie zmysły. Gdyby nie katastrofa smoleńska, ponad 90 rodzin nie przeżywałoby tragedii, nie spędzało koszmarnie smutnych świąt. Naród nie przechodziłby przez wielomiesięczną traumę. 23 grudnia mielibyśmy zaprzysiężenie prezydenta. Według wszelkiego prawdopodobieństwa byłby to nowy prezydent. Nie mielibyśmy wtedy wielomiesięcznej kampanii nienawiści ze strony sekty jedynych patriotów i absolutnych Polaków. Nie mielibyśmy także kolejnego dowodu na to, że w Polsce tragedia, która mogła wywołać narodowe katharsis, generuje co najwyżej fanatyczny jazgot i wykopywanie nowych, nieprzekraczalnych rowów. Smutne, ale i otrzeźwiające. Żadnych złudzeń.

10 kwietnia 2010 r. był dla Polaków tym, czym dla świata był 11 września 2001 r. Nie, broń Boże, żadnych paralel „zamachowych" czy  „samolotowych". W obu przypadkach, wtedy w skali globalnej, tym razem w  skali lokalnej, skończyła się epoka przewidywalności. Powody są oczywiście całkowicie odmienne. Tam pełna premedytacji terrorystyczna akcja, tu pełna dezynwoltury akcja „debeściarska", tam uaktywnienie się „genu nienawiści", tu uaktywnienie się „genu autodestrukcji”.

Świat doświadczył w minionym roku kolejnych paroksyzmów nieprzewidywalności, jak przystało na erę zadekretowaną jakiś czas temu jako „koniec historii". Dwa ostatnie i najdobitniejsze przykłady to historia euro i  sprawa WikiLeaks. O euro krótko. Czyż rok temu z okładem nie  słyszeliśmy, że euro triumfuje, a dolar odchodzi na tamten świat? Dziś kwestionowana jest nie tylko przyszłość euro, ale w ogóle jego istnienie.

WikiLeaks, niezależnie od zaspokajanej przez jego przecieki ciekawości, zwiastuje nową odsłonę Big Brothera. Tym razem jednak to nie państwo podgląda, podsłuchuje i kontroluje. To państwo jest obiektem inwigilacji. Opierałbym się jednak zbyt łatwemu schadenfreude z powodu tego odwrócenia ról. Nie jest bowiem tak, że  jedynym skutkiem ujawnienia przez WikiLeaks lawiny informacji będzie zwielokrotniona autocenzura i hipokryzja dyplomatów, nie tylko amerykańskich. Ofiarą owej totalnej transparentności może w każdej chwili paść każdy z nas. Oto spełnia się w specyficznej wersji marzenie o  szklanych domach – wszyscy widzą wszystko, każdy ma dostęp do  wszystkiego, znamy swoje słowa, gesty, ruchy, a może i myśli. Ja się tej ery totalnej transparentności boję, bo pachnie mi ona totalną tyranią. Być może nawet gorszą niż ta, którą fundował ludziom państwowy Big Brother. Obecną zafundujemy sobie bowiem sami.

Nadchodzi więc epoka, której kwintesencją będzie kombinacja tabloidyzacji i  internetyzacji. Szykują się rządy kliknięć i tzw. everymana triumfującego w programach telewizyjnych dla, jak to się eufemistycznie mówi, masowego widza. Nadchodzi czas „uczuciowy", czas uczuć ujawnianych wbrew woli zainteresowanych i uczuć wystarczająco płaskich, banalnych i  odpowiednio zagranych, by sprzedały się w tabloidach oraz w tzw. telewizyjnych formatach. Z jednej strony ekshibicjonizm wymuszony, z  drugiej ekshibicjonizm z radością manifestowany. Oba są groźne, bo  występują w sojuszu. Im większa infantylizacja ludności, tym łatwiej jej zafundować nowotechnologiczny zamordyzm.

Liu Xiaobo walczy z  Wielkim Bratem. I Julian Assange walczy z Wielkim Bratem. Dlaczego więc Nagrodę Nobla dajemy temu pierwszemu, a nagrodę dla drugiego uznalibyśmy za aberrację? Bo wiemy, że motywem pierwszego jest walka o prawa tych, którzy są ich pozbawieni. Motywem drugiego jest walka z wrogiem. Pierwszy nie chce żadnej tyranii. Drugi walczy z wydumaną tyranią Ameryki.

Zacząłem od tragedii smoleńskiej. Jest ona tak dotkliwie uderzająca nie tylko ze względu na skalę dramatu i liczbę ofiar. Także dlatego, że – co w naszej historii zadziwiające – od ponad 20 lat „jedziemy na farcie". Tak, generalnie fortuna nam sprzyja, jak nie  sprzyjała nam przez kilka kolejnych stuleci. Udają nam się rzeczy, o  których tak niedawno nie mielibyśmy śmiałości pomyśleć. Przechodzimy suchą stopą przez rzeki, w których, zgodnie z prawidłami dziejów, powinniśmy utonąć.

Wszystkim Państwu życzę w Nowym Roku szczęścia i  pomyślności oraz „jazdy na farcie". Rządzącym nami życzę, by nie uważali, że kredyt szczęścia jest nieoprocentowany i bezterminowy.

PS Dziękujemy za prezenty od Państwa. „Wprost" ma się dobrze, coraz lepiej. Bez farta by się nie udało, ale nie zamierzamy na nim jechać. Jesteśmy z Państwem i dla Państwa. Do siego.