Przegrana partia

Przegrana partia

Dodano:   /  Zmieniono: 
fot. tygodnik Wprost 
Wybory za miesiąc, ale już wiadomo, kto jest największym przegranym. Kobiety. Ustawa zapewniająca im miejsca na listach wyborczych stała się listkiem figowym męskiego świata polityki.
W teorii wszystko gra. Partie zarejestrowały listy i każda ma więcej kobiet niż ustawowo wymagane 35 proc. Można rzec – feministyczny sukces.

Ale gdy przyjrzeć się listom dokładnie, to widać, że karty rozdawali starzy polityczni gracze i nie dość, że są znaczone, to jeszcze wszystkie asy dziwnym trafem znów znalazły się w ich rękach. – Gdy walczyłyśmy o parytety, szefowie wszystkich partii zapewniali, że  wystarczy kwota 35 proc., że nie musimy iść dalej, bo o resztę zadbają same partie. Teraz nadszedł czas powiedzenia: sprawdzamy – mówi prof. Małgorzata Fuszara, socjolog, jedna z współtwórczyń Kongresu Kobiet.

Przygotowana przez Kongres ustawa kwotowa weszła w życie w styczniu tego roku. Październikowe wybory są pierwszymi, które miały zmienić dysproporcje płci w polskim parlamencie – dziś wśród posłów jest tylko 20 proc. kobiet, wśród senatorów – 8 proc. – Jeszcze niedawno politycy z troską zastrzegali, że parytet może oznaczać łapankę kobiet na listy – mówi Barbara Labuda, była minister w  Kancelarii Prezydenta i liderka Kongresu Kobiet. – Tymczasem gdy ustawa weszła w życie, okazało się, że ze znalezieniem kobiet nie ma żadnego kłopotu. Dotychczasowy brak kobiet na listach wynikał z chęci zachowania męskich rządów i niedopuszczenia kobiet do władzy. Ale zwiększenie liczby kobiet na listach, wymuszone ustawą, to nie wszystko.

Pozory jak zwykle mylą. PO szczyci się na przykład tym, że na listach ma dwukrotnie więcej kobiet niż w wyborach 2007 r. (skok z 21 na 42 proc.). Tyle że najwięcej kobiet jest na listach w województwach, gdzie poparcie dla PO jest najniższe. Na przykład w podlaskim, mateczniku PiS, Platforma ma na  listach nawet powyżej 50 proc. kobiet. Szanse na wybór – bardzo małe.

– Równie „podstępnie" postąpiono z kobiecymi jedynkami na listach PO –  mówi Małgorzata Druciarek z Instytutu Spraw Publicznych, analizująca listy wyborcze pod kątem równości płci. Kobiety dostały od Donalda Tuska 14 z 41 (36 proc.) pierwszych miejsc, ale połowa z nich została wystawiona w okręgach, w których Platforma w  poprzednich wyborach przegrała. Tusk postąpił jak w znanym przysłowiu o  diable i babie.  – My, kobiety, wygramy – zapewnia Małgorzata Kidawa-Błońska, rzeczniczka sztabu wyborczego PO, pytana przez „Wprost" o podstępną politykę szefa partii. Czy nie oburza jej, że kobiety w jej partii postawiono na  straconych pozycjach? – Nie. Kobiety są bardziej uparte i pracowite –  odpowiada. Wniosek nasuwa się sam: tak jak w czasach PRL kobiety w  ramach równouprawnienia wsadzano na traktory, tak dziś Platforma wysyła je na ugory. SLD działa podobnie. Tu też skok ilościowy (z 22 proc. w 2007 r. do 44 proc. w tym roku) nie idzie w parze z jakością miejsc. Kobiety dostały tylko 6 z 41 jedynek (16 proc.).

Grzegorz Napieralski broni się, że  zaoferował kobietom ponad połowę drugich miejsc, tyle że przy kilkunastoprocentowym poparciu, jakie dają SLD sondaże, w większości regionów dwójka nie gwarantuje mandatu. Na tym nie koniec. Tam, gdzie SLD osiąga tradycyjnie dobry wynik, kobiety zepchnięto w ogon listy. W okręgu pilskim, gdzie SLD w ostatnich wyborach ugrał aż 20 proc., pierwsza kobieta znalazła się dopiero na  piątym miejscu.

O kobietach w polskim Sejmie w poniedziałkowym "Wprost" pisze Aleksandra Pawlicka