Studium szaleństwa

Studium szaleństwa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Tomasz Lis (fot. WhiteSmoke Studio) 
W poniedziałek 3 października nastąpiła „demejkapizacja” prezesa. Nastąpiła w tym samym momencie co zwykle – gdy zaczął być sobą.
Gdy piszę to, co teraz piszę, nie znam wyników wyborów, Państwo już je znają. Być może więc to, co w zachowaniu pana prezesa uznaję za samobójcze i autodestrukcyjne, elektorat wynagrodzi mu z nawiązką, podarowując mu zwycięstwo. Nie sądzę, ale być może. Jeśli jednak reakcje naszego elektoratu nie stały się całkowicie irracjonalne, skutek wybryków pana prezesa powinien być jednoznacznie dyskwalifikujący i decydujący o jego porażce.

Widziałem i słyszałem kandydatów, którzy w wyborach potykali się o błędy w wyborczych debatach (Gerald Ford), o kochanki, których nie potrafili ukryć (Gary Hart) i o strategiczne pomyłki (Gore odcinający się od Clintona). Nasza miniona kampania jest jednak najprawdopodobniej pierwszą, w której kandydat boleśnie potknął się o własną książkę.

Gdy 29 września kanclerz Merkel przyjechała do Polski, nie sądziła zapewne, że za kilka dni może zdecydować o wyniku wyborów w Polsce. A jednak. Najpierw, jak wiadomo, było słowo. „Kanclerstwo Angeli Merkel nie było wynikiem czystego przypadku" – napisał prezes Jarosław Kaczyński. „Kto zrobił Merkel kanclerzem"? – zapytał „Newsweek”. – Ona wie, co ja chcę przez to powiedzieć – odpowiedział prezes.

Dogrywka była w poniedziałkowy wieczór w TVP 2. – Co pan chciał powiedzieć o Angeli Merkel? – A czy pan nie zna polskiego? (brawa klakierów z PiS). – Co pan chciał powiedzieć? – Bardzo wyraźnie zostało powiedziane. – Nie bardzo wyraźnie (...) – Było to wynikiem tego, że połączyły się dwie części Niemiec. (...) – Gdyby to było to, co właśnie pan powiedział, to zapewne napisałby pan to dokładnie w ten sposób. – A skąd pan to wie? – Podejrzewam. – Tak pan mówi? – Tak mówię. – To ja na to panu mówię, że stanie na baczność przed jakąkolwiek stolicą, na przykład tą w Berlinie, nie przystoi polskiemu premierowi.

Pan prezes był w nastroju ofensywnym. Był szczery, tak jak nie był przez poprzednich kilka miesięcy. „Gazeta Wyborcza" następnego dnia, 4 października: „Zobaczyliśmy w tej rozmowie politykę w wydaniu wodza PiS. Prezesa, który boi się ościennych krajów, nadrabia miną, tupie nogą i obraża sąsiadów". Dziennik napisał, że cały ten nowy, niby-prawdziwy wizerunek prezesa okazał się wielką ściemą. „Gazeta Wyborcza”, 5 października: „Po programie prezes wrócił do domu przed północą, rozmawiał jeszcze ze sztabowcami, którzy powiedzieli mu, że atak na Merkel był błędem. Rano był zmęczony i rozdrażniony. Stąd atak na dziennikarza”. Tym razem na dziennikarza TVN: „Jest pan dziennikarzem polskim czy niemieckim?”.

Następnego dnia były jeszcze zapowiedzi wytaczania procesów niemieckim gazetom. Nieźle jak na polityka, który jeszcze 10 września zapowiedział, że jako premier radykalnie poszerzy w Polsce wolność słowa. Premierem jeszcze nie został, a już zaczął poszerzać.

Tak wygląda krótka historia implozji albo dezintegracji wielomiesięcznej kampanii wyborczej. Niemal wszystko się rozsypało. Zostali zawsze wierni PiS-macy przekonujący, że prezes wypadł fantastycznie, z tym większą werwą, im bardziej zdawali sobie sprawę, że ich wieloletni wielki wysiłek został właśnie zrujnowany.

Cóż takiego zdarzyło się w ciągu tych kilkunastu godzin? Nic nadzwyczajnego. Wielkie szanse na wyborcze zwycięstwo miał prezes upudrowany, uśmiechnięty i dobrotliwy. Szanse zdecydowanie mniejsze miał prezes prawdziwy.

Owa kampanijna dezintegracja miała wymiar nie tylko kampanijno-wyborczy. Prawda w istocie ma moc ozdrowieńczo-wyzwalającą. Uzasadnione pytania są pytaniami, a nie prowokacyjnym atakiem. Powtarzanie najbardziej podstawowych pytań ma najgłębszy sens, gdy ktoś chce zdobyć władzę, przywdziewając maskę i prawdy unikając. Sens ma głosowanie na twarz, osobowość i poglądy, a nie na puder. Ale czy na pewno?

Oto na pisowskim portalu niezależny pisowski komentator napisał: „Znany dziennikarz, który – jak słychać – opiekował się tym dziełkiem [mowa o książce prezesa], potraktował je zgodnie z logiką komercyjnego produktu. To gorzej niż zbrodnia, to błąd". Teraz tłumaczenie na polski: do jasnej cholery, przecież wiadomo było, że będą z tego bigos i problemy, co z tego, że prezes tak myśli, należało to ukryć, przecież wielka ściema zakłada wielkie udawanie do końca, żadnej szczerości, natrudziliśmy się przez cztery lata jak cholera, atakowaliśmy wroga, tłumaczyliśmy najbardziej kuriozalne zachowania i wolty prezesa, a tu pozwalają, żeby w druku ukazało się to, co on naprawdę myśli! To więcej niż zbrodnia, to błąd.

Jak wspomniałem, pisząc to, nie wiem, jaką decyzję podjęli Polacy. Wiem natomiast, że decyzję o tym, kto ma rządzić Polską, podejmowali, widząc prawdziwego, a nie udawanego szefa opozycji. Niewiele brakowało, a głosowaliby na make-up.

Niezależnie od wyniku wyborów faktem jest, że prezes potknął się o „Polskę naszych marzeń". Przyznają państwo, jest w tym jakaś symbolika.