Polaku płać i płacz. I co dalej?

Polaku płać i płacz. I co dalej?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Premier Donald Tusk przez cztery lata zajmował się dostarczaniem Polakom ciepłej wody w kranie, do której co jakiś czas dorzucał nieco podpałki od grilla. Teraz przyszedł czas na zmianę – w drugiej kadencji Tusk zabiera się za nasze portfele. Ma boleć – ale przecież ojczyzna jest w potrzebie.
Dotychczasowy sposób zarządzania państwem przez siebie Tusk nazywał „ściboleniem". „Ścibolenie” polegało na unikaniu jakichkolwiek bolesnych (są inne?) reform zamiast których Polacy dostawali co jakiś czas jakiś drobiazg. A to Orlika w gminie, a to schetynówkę, żeby szybciej dojechać do pracy, a niektórzy mogli liczyć nawet na duży stadion piłkarski. I tak sobie trwaliśmy ściboląc, podczas gdy dookoła świat drżał w posadach, finansowe potęgi waliły się jak domki z kart i nawet bogata Ameryka odkryła, że bogactwo na kredyt to złudne bogactwo. W Warszawie od pewnego czasu obracał się wprawdzie licznik Balcerowicza, który przypominał, że i my żyjemy na kredyt, a deficyt leniwie acz konsekwentnie zbliżał się do magicznego progu 55 proc. PKB – ale nikt zdawał się tym nie przejmować.

Teraz jednak premier się przejął. W exposé zapowiedział krew, pot i łzy. Ulgi internetowej nie będzie, ulgi rodzinnej dla bogatych nie będzie, składka rentowa pójdzie w górę, rolnicy zapłacą podatek osobisty, księża będą się ubezpieczać za swoje pieniądze, a na emeryturę poczekamy do 67 roku życia. Ekonomiści powitali te zapowiedzi owacjami na stojąco. Wreszcie coś się dzieje. Pytanie tylko – co tak naprawdę się dzieje.

Wszystkie kroki zapowiedziane przez Tuska zmierzają do zwiększenia wpływów do budżetu. Szef rządu taktownie milczał natomiast na temat ograniczenia budżetowych wydatków. A tak naprawdę to właśnie po tej stronie znajduje się klucz do rozwiązania finansowych problemów, które mogą już wkrótce stać się udziałem nas wszystkich. Tusk zapowiedział, że będzie leczyć Polskę – tylko, że zamiast zszyć pękniętą tętnice, zamierza zakleić ją plastrem. Krwi będzie nieco mniej, ale pacjentowi nie będzie lepiej.

O co chodzi? Weźmy takie emerytury. Premier zapowiada, że będziemy pracować dłużej. Uzasadnienie jest logiczne – system emerytalny został zaprojektowany dla społeczeństwa, w którym średnia życia była niższa, a liczba wnuków znacznie przewyższała liczbę dziadków. Składka mogła być więc niewielka – a i tak wszystko się bilansowało. Na wypłaty dla tych szczęściarzy, którzy dożyli do emerytury zawsze wystarczało – można je było sfinansować ze środków tych, którym nie dane było dożyć sędziwego wieku, a w ostateczności dało się „pożyczyć" nieco grosza od wnuków, na których emerytury zdążyłyby bowiem zapracować ich wnuki – i tak ad infinitum. System był więc genialny – niestety ludziom zachciało się żyć dłużej i odechciało się rozmnażać. W efekcie od wnuków pożyczyliśmy już wszystko co odłożyli, a i tak do interesu trzeba jeszcze dopłacać kilkadziesiąt miliardów rocznie.

Żeby tak dużo nie dopłacać rząd postanowił skrócić średni czas pobierania emerytury – bo tym w istocie jest podniesienie wieku emerytalnego. Polacy popracują dłużej, więc o emerytury upomną się później – a być może w wielu wypadkach nie zdążą upomnieć się wcale. I zamiast dopłacić do systemu 60 miliardów, dopłacimy - dajmy na to - 30. Czysty zysk!  Plaster przylepiony. Utrzyma się? Niestety raczej nie.

Dlaczego? Ano dlatego, że nie ma żadnych przesłanek, by przypuszczać, że od teraz ludzie przestaną żyć coraz dłużej i wrócą do spontanicznej prokreacji. Może się więc okazać, że na długo przed 2040 rokiem wiek emerytalny trzeba będzie podnieść do 70, ba może nawet do 75 roku życia. A i tak trzeba będzie jeszcze do interesu dołożyć.
Problemem jest bowiem nie wiek emerytalny, ale sam system, przez który wyciekają miliardy złotych, a którego nie da się ocalić. Premier w exposé powiedział „A" – i to dobrze. Ale na tym poprzestał – bo propozycji zmian dotyczących istoty samego systemu emerytalnego nie przedstawił. Podobnie jak nie przedstawił pomysłu na załatanie innych dziur, przez które z budżetu wyciekają miliardy złotych – a więc nie wiemy co dalej ze służbą zdrowia, co z systemem edukacji (która bezpłatna na poziomie wyższym wcale być nie musi), co z nadmiernie rozbudowaną i wciąż pączkującą administracją, etc. etc.

Premier zapowiadając posunięcia, które zwiększą wpływy do budżetu, tak naprawdę kupuje nam i sobie czas. Deficyt pewnie nieco się zmniejszy, inwestorzy będą nieco spokojniejsi, ratingi nie spadną. Pytanie brzmi jednak: co dalej? Czy powinniśmy liczyć na to, że światowy kryzys zakończy się zanim dotknie Polskę i znów będzie można „ścibolić na kredyt"? A co jeśli powrotu do „ścibolenia na kredyt” już nie ma?