Tato, a co to jest emerytura?

Tato, a co to jest emerytura?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Prawdopodobieństwo, że za 20 lat rodzice będą musieli odpowiadać dzieciom na zadane w tytule pytanie rośnie z każdym dniem coraz bardziej. Skoro bowiem w otrzymywanie emerytury od państwa nie wierzy wicepremier polskiego rządu – to dlaczego mają w nie wierzyć statystyczni Kowalscy i statystyczne Kowalskie?
Waldemar Pawlak pytany o to, w jaki sposób ma zamiar zabezpieczyć się na starość przyznał, że liczy na swoje dzieci. Potem wspomniał też coś o instytucjach charytatywnych, kościołach (sic!) i innych niepaństwowych źródłach świadczeń dla osób, które nie mają już siły, by o szóstej rano zrywać się do pracy. Na emeryturę wicepremier nie liczy. Dlaczego?

Ano dlatego, że tzw. reforma emerytalna proponowana przez premiera Donalda Tuska to tylko odkładanie w czasie nadciągającej nieuchronnie katastrofy. Istotą reformy jest wydłużenie procesu płacenia składek i skrócenie okresu wypłacania świadczeń emerytalnych, ponieważ od dawna w przypadku ZUS-u po stronie „ma" zapisuje się znacznie mniej środków niż po stronie „winien”. Innymi słowy chodzi o to, abyśmy płacili na ZUS dłużej, a emerytury otrzymywali krócej – ponieważ w innym przypadku za kilkanaście lat mogłoby się okazać, że państwo stanie przed dylematem: albo wypłacamy emerytury, albo utrzymujemy państwową służbę zdrowia. Bo z pustego nie tylko Salomon, ale nawet Rostowski nie naleje.

Obecnie funkcjonujący system emerytalny jest obciążony śmiertelnym grzechem – został zaprojektowany na potrzeby społeczeństwa, w którym rodzi się dużo dzieci, a dorośli są na tyle uprzejmi, by – w większości przypadków – umierać stosunkowo szybko i nie obciążać zbyt bardzo państwowego ubezpieczyciela. W przypadku takiego społeczeństwa kasa się zgadza – dużo osób płaci składki, mało korzysta z tego, co do ZUS-u wpłaciło. Problem w tym, że takie społeczeństwo istniało za czasów Ottona von Bismarcka – pomysłodawcy takiego rozwiązania – ale ponad 100 lat później sytuacja jest diametralnie inna.

Załóżmy bowiem, że tym razem premier Donald Tusk zachowa się bardziej konsekwentnie niż w sprawie ACTA – i swój pomysł reformy emerytalnej przeforsuje. Skąd pewność, że w 2040 roku – kiedy wszyscy Polacy będą już karnie pracować do 67 roku życia – statystyczny Polak nie będzie żył 10 lat dłużej niż obecnie, w dodatku – tenże statystyczny Polak – nie będzie się palił do reprodukcji? Otóż takiej pewności nikt mieć nie może, więc z dużą dozą prawdopodobieństwa można już dziś przewidywać, że za kilkanaście lat następca Donalda Tuska (albo i sam Tusk – jeśli wciąż jego jedynym rywalem będzie Jarosław Kaczyński) powie Polakom, że muszą pracować do 70 roku życia. Albo i do 75. A najlepiej do śmierci – bo wtedy ZUS mógłby liczyć na sporą nadwyżkę.

Prawdziwa i efektywna reforma systemu emerytalnego wymagałaby od rządu odwagi graniczącej z politycznym szaleństwem. Premier musiałby bowiem przyznać, że w obecnej sytuacji każdy obywatel musi zacząć sam myśleć o swojej emeryturze – oszczędzać, inwestować, szukać prywatnych ubezpieczeń. Tym, którzy naiwnie liczyli na emerytury i karnie opłacali składki na ZUS świadczenia trzeba wypłacić (pacta sunt servanda!) – ale nowych osób w tę piramidę finansową wciągać nie należy, bo im więcej osób płaci dziś – tym więcej osób wyjdzie na ulice jutro. Być może Waldemar Pawlak może liczyć na swoje dzieci, ale w większości polskich rodzin to dzieci liczą na rodziców – bo bez ich pomocy musiałyby mieszkać w ziemiankach, albo w biurach w których i tak spędzają po 12 godzin dziennie. 
Tak to prawda – premier, który zdobędzie się na taką szczerość, pewnie nie ma szans na bycie premierem w kolejnej kadencji. Ale czy odpowiedzialność za państwo i obywateli nie powinna być dla szefa rządu ważniejsza, niż służbowa limuzyna i elegancki gabinet w Alejach Ujazdowskich?