Oko ironisty

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z SAMEM MENDESEM, reżyserem filmu "American Beauty"
Kinga Dębska: - Pański film "American Beauty" to mocna i ryzykowna diagnoza współczesnego społeczeństwa amerykańskiego. Czy wytwórnia Dream Works naciskała na złagodzenie jego wymowy?
Sam Mendes: - Nie naciskała, choć należy do producentów, którzy świetnie potrafią manipulować reżyserem, by nawet bezwiednie robił to, czego chcą. W pierwszych dniach zdjęciowych zupełnie się pogubiłem - zależało mi na nakręceniu przystępnego filmu, ale z wyraźną diagnozą społeczną, tymczasem wyszedł z tego komiks w bardzo złym guście. Kiedy staje się za kamerą, za rezultaty można winić tylko siebie. Każda decyzja, której konsekwencje oglądamy na ekranie, jest moja. Dla mnie kręcenie filmów jest rodzajem transu. To jest jak hipnoza, medytacja, bo wszystko najpierw dzieje się we wnętrzu reżysera. Żyję tym obrazem dzieł i noc, kładę się spać, myśląc o nim, i wstaję też z myślą o nim. Ta obsesja trwa rok. Nie dwa, trzy miesiące jak w wypadku sztuki teatralnej, ale cały rok po prostu nie można myśleć o niczym innym. To wyczerpujące i szalone. Nie dziwi mnie, że reżyserzy zapadają na choroby psychicz- ne - stają się Jamesem Cameronem albo Stanleyem Kubrickiem. Bycie normalnym w tym zawodzie jest właściwie nie na miejscu.
- Steven Spielberg i producenci z jego wytwórni, którzy powierzyli panu nakręcenie tego filmu, ocenili go znacznie wyżej niż pan. Spielberg nie chciał nawet organizować zwyczajowych próbnych seansów z udziałem publiczności.
- Spielberg orzekł, że nie muszę robić próbnych pokazów. Ale ja poprosiłem o jeden. Jestem przyzwyczajony do publiczności, przecież pracuję w teatrze. Odbył się on w San Jose. Kiedy na salę weszły same siedemnastolatki, spanikowałem. Pomyślałem: "Nie zrozumieją tego filmu, jest zbyt złożony". Ale zrozumiały i śmiały się prawie cały czas. Śmiech ucichł dopiero pół godziny przed końcem seansu, czyli stało się dokładnie tak, jak zaplanowałem. Ponadto wersja filmu pokazywana w kinach jest tą samą, którą zademonstrowałem szefom studia. W trakcie montażu wyciąłem 25 minut gotowego materiału. To dwa tygodnie zdjęć. Obawiałem się, iż zechcą mnie z tego rozliczyć, ale producenci nie wracali do tematu, uznając zapewne, że była to trafna decyzja. Sądzę, że ulżyło im, kiedy zobaczyli, że film jest tak zwarty. Naprawdę mnie wspierali, wiedzieli, że jestem reżyserem debiutantem i scenarzystą debiutantem. A poza wszystkim musieli chronić swoje pieniądze.
- Trudno się dziwić pańskim frustracjom i początkowym niepowodzeniom. Jest pan Anglikiem, reżyserem teatralnym, a kręci pan film o Stanach Zjednoczonych.
- Jestem Anglikiem z krwi i kości, a scenariusz napisał Amerykanin dla amerykańskich aktorów. Miałem jednak atut: mogłem na Stany spojrzeć z zewnątrz, z dystansem i ironią. Podczas rozmów z producentami podkreślałem, że nie jestem kolejnym "dzieckiem przedmieść", które stanie za kamerą i zrobi film demaskatorski z punktu widzenia dołów społecznych. Przypomniałem im, że John Schlesinger nakręcił "Nocnego kowboja", Roman Polański zrobił "Chinatown", Wim Wenders - "Paryż Texas", a MilosŠ Forman - "Lot nad kukułczym gniazdem". Wymieniłem wszystkie wielkie dzieła, które tworzyły syntetyczne portrety współczesnej Ameryki, i okazało się, że ich autorami byli cudzoziemcy.
- "American Beauty" to jednak znacznie więcej niż seria obyczajowych obrazków. Jeżeli film zgarnie oscarową pulę, o czym mówi się coraz częściej, zostanie również doceniony jako sprawnie opowiedziana przypowieść o ludzkim losie.
- Bardzo mi zależało na tym, aby nie powstała historia wyłącznie demaskatorska. Obawiałem się, że widzowie nie zechcą przyjść do kina na jakąś tam przyciężkawą diagnozę, która językiem kina oddaje to, co socjologowie ujmują w rozprawach. Wybiorą się natomiast na film dlatego, że to zajmująca, porywająca opowieść, do końca trzymająca w napięciu. Tak naprawdę to historia podróży człowieka ku ocaleniu, odkupieniu i o wszystkim, co się z tym wiąże. Spróbowałem stworzyć postać współczesnego everymana, z którym każdy może się utożsamić. Na tym też polega wielkie aktorstwo Kevina Spaceya, bo grany przez niego bohater ogromnie taką identyfikację ułatwia. Owszem, pojawia się tu kwestia narkotyków, są problemy związane z posiadaniem broni, ale wszystkie te elementy są integralną częścią zajmującej opowieści. Ona jest najważniejsza.
- Rzeczywiście udało się wam pogodzić wiele wątków typowo amerykańskich z uniwersalnymi.
- Bardzo pomagała nam atmosfera na planie. Aktorzy chętnie wypróbowywali nowe warianty tych samych scen. Nie bali się, że zrobią z siebie głupków, a przecież musieli się masturbować, rozbierać i wybuchać płaczem. Widz jest świadomy kompletnej bezbronności tych postaci i dlatego tak łatwo się z nimi identyfikuje. Nikt na ekranie nie jest całkowicie zły albo dobry - każdy budzi choćby odrobinę sympatii. To choroba telewizji - wszystko w całej historii dokładnie wyjaśnić, wszystkiemu nadać sens. A tymczasem niektóre rzeczy nie mają sensu, życie nie jest naszym sługą.
- Wraca pan do teatralnych realizacji. Co w pracy filmowca było dla pana największym odkryciem?
- To, jak proces zdjęciowy jest bardzo powolny i mało romantyczny. Natomiast zaskoczyło mnie to, jak kreatywny jest proces montażu i jak dużo władzy daje on reżyserowi.

Więcej możesz przeczytać w 8/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: