Kompleks młynarza

Dodano:   /  Zmieniono: 
Produkt krajowy brutto wzrósł w Polsce w ubiegłym roku o 5 proc. Był to drugi (po Irlandii) wskaźnik dynamiki gospodarczej w Europie.
Stopa bezrobocia utrzymywała się na przyzwoitym, bo wynoszącym nieco ponad 10 proc. poziomie (przed pięcioma laty przekraczała 16 proc.). Inflacja po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat spadła poniżej 10 proc. Łącznie więc tzw. wskaźnik dyskomfortu (suma tempa wzrostu cen i stopy bezrobocia) wyniósł ok. 20 proc., czyli niemal dokładnie tyle, ile w najsłabszych krajach Unii Europejskiej (Grecji, Hiszpanii, Portugalii). Jest to również najlepszy wskaźnik, od kiedy w Polsce przestano ukrywać bezrobocie. Mówienie o kryzysie przy takich wskaźnikach makroekonomicznych jest więc albo żartem, albo kłamstwem obliczonym na tani efekt demagogiczny. Marcelo Selovsky, główny ekonomista Banku Światowego, ma bowiem sporo racji, gdy mówi, że większość krajów świata chciałaby znaleźć się w takim kryzysie.
Nie jest też wykluczone, że to objaw choroby zwanej kompleksem młynarza (ilustruje ją następujący dialog: "Panie młynarz, młyn się pali. - I szczury? - I szczury! - Ach, jak dobrze"). Cierpią na nią osoby, którym ból fizyczny sprawia fakt, że Leszkowi Balcerowiczowi powiodło się to, co nie do końca udało się w Czechach Vaclavowi Klausowi i na Węgrzech Mihalyowi Kupie, o Słowacji, Rumunii, Bułgarii, Ukrainie i Rosji nie wspominając. Przejawia się ona gorączkowym poszukiwaniem na ziemi i niebie jakichkolwiek znaków wskazujących, że gospodarka polska - czyli my wszyscy - zbankrutowała. Lista osób, które zapadły na tę chorobę, jest długa. Nie warto jej jednak tutaj przypominać.
Kryzys, czyli nagły spadek produkcji wraz z towarzyszącym mu gwałtownym wzrostem liczby bankructw i bezrobocia, może wystąpić w wypadku raptownej redukcji popytu lub "szoku" kosztowego, powodującego, że znaczna część wytwórców nie może się zmieścić ze swoimi kosztami jednostkowymi w ustalonych przez rynek cenach. Zmiany wielkości produkcji mogą być też wywołane perturbacjami finansowymi związanymi z ucieczką z kraju depozytów walutowych lub załamaniem równowagi budżetowej.
Z tą pierwszą sytuacją mielibyśmy do czynienia, gdyby znacznie pogorszyła się koniunktura na rynkach światowych, wywołując zrozumiałe trudności ze zbytem polskich produktów. Koniunktura ta faktycznie nie jest i najlepsza i w ubiegłym roku wystąpiły dwa jej wyraźne wahnięcia w dół. W 1998 r. wyeksportowaliśmy towary o wartości 33,3 mld USD, czyli o 11,1 proc. więcej niż w 1997 r. Było to tempo minimalnie niższe od średniej wieloletniej dla ostatnich sześciu lat (11,5 proc.). Pierwszy kwartał był znakomity, bo eksport wzrósł w porównaniu z I kwartałem 1997 r. o 18,3 proc. Kwartał II był już nieco gorszy. Dynamika eksportu (liczona kwartał do kwartału) wyniosła tylko 5 proc., co było skutkiem światowego echa kryzysu dalekowschodniego. W lipcu nastąpiło gwałtowne wybicie w górę i z przychodem wynoszącym prawie 3 mld USD eksport ustanowił swój miesięczny rekord życiowy. Niestety, w sierpniu doszło do "rosyjskiej katastrofy" i w okresie wrzesień-listopad wielkość eksportu była niższa niż rok wcześniej. Wprawiło to w nieopisany zachwyt chorych na kompleks młynarza. Zachwyt ich był tak wielki, że nie zauważyli grudniowego skoku eksportu do 2,8 mld USD (trzeci wynik w historii).
Grudniowy wynik oznacza jedno - przedsiębiorcy polscy dobrze wykorzystali świąteczne ożywienie popytu. Za wcześnie prorokować, czy był to jednorazowy wystrzał, czy też trwała konwersja rynków, w której anihilujący się rynek wschodni zastąpiony został przez solidnego odbiorcę na Zachodzie.
Handel zagraniczny jest ulubionym polem argumentacji "młynarzy" z innego powodu. Import rośnie szybciej niż eksport, co stale powiększa deficyt handlu zagranicznego (w roku ubiegłym już 13,7 mld USD). Krytycy nie chcą jednak zauważyć, że posługują się danymi "brutto", nie mającymi większego ekonomicznego sensu. W ubiegłym roku zagraniczne inwestycje bezpośrednie wyniosły w Polsce 10,2 mld USD (rok wcześniej - 6,6 mld USD). Inwestycje te łączą się z wwozem technologii. Bowiem firmy samochodowe nie po to zainwestowały w budowę zakładów prawie miliard dolarów, aby produkować mikrusy czy syrenki. Logiczne jest zatem, że każdy dolar inwestycji zagranicznych przekłada się na wzrost importu (o 60 centów). Rachunek salda obrotów handlu zagranicznego trzeba zatem skorygować, tłumacząc go na kategorie "netto", przez uwzględnienie w dochodach wspomnianych 10 mld USD albo przez odjęcie importu zaopatrzeniowego spowodowanego inwestycjami zagranicznymi.


Mimo kilku niepokojących zjawisk, nie ma w Polsce kryzysu.
Możemy go jednak zgotować sobie sami, na własne życzenie


Wiele nieporozumień narosło także wokół tzw. polityki chłodzenia. Zdaniem "młynarzy", Balcerowicz nadmiernie ograniczył popyt wewnętrzny, co spowodowało niepotrzebny spadek tempa wzrostu PKB. Bardzo to mocny zarzut, tyle że nieprawdziwy. Z wszystkich dostępnych danych wynika, że w wypadku zasadniczych regulatorów popytu nie nastąpiła w ubiegłym roku istotna zmiana. Podaż pieniądza krajowego wzrosła o 28,4 proc. (w 1997 r. - o 30 proc.), podobny wzrost wystąpił w wypadku kredytów dla gospodarstw domowych i podmiotów gospodarczych (rok wcześniej wzrost o 32 proc.). Także ubiegłoroczny prawie piętnastomiliardowy deficyt budżetu państwa (3 proc. PKB) nie był nominalnie niższy niż deficyt z 1997 r. (10 mld zł - 2,8 proc. PKB). Jeżeli nawet będziemy się upierać, że w obu wypadkach nastąpił pewien spadek, jego skala nie była szczególnie duża. Nie było to też odwrócenie istniejących tendencji, gdyż zarówno tempo wzrostu podaży pieniądza, jak i realny deficyt budżetowy maleją od lat.
Również w tym roku - trochę się tego należy obawiać - trudno przewidywać spadek deficytu budżetowego lub akcji kredytowej. Rozpędzenie "czterech wielkich reform ustrojowych" (o jakości ich realizacji tutaj zmilczmy) sprawia, że raczej wymuszą one dodatkowe wydatki. Z kolei spadek inflacji umożliwił spektakularną (bo aż o trzy punkty procentowe) obniżkę stóp kredytowych.
Pozostają jeszcze dwa rodzaje ryzyka - załamanie finansowe lub "szok kosztowy". Tutaj - moim zdaniem - niebezpieczeństwo jest znacznie większe, chociaż łączy się z czynnikami, które krytycy proponują jako lekarstwo. Najprostsza, choć bardzo solidna, teoria krachów finansowych wiąże je z tzw. bliźniaczym deficytem. Nie zapominając o fakcie, że do takiego załamania potrzebny jest zawsze silny impuls z zewnątrz (ale na to wpływu nie mamy), głosi ona, że prawdopodobieństwo ucieczki kapitału, gwałtownej dewaluacji i skokowego zwiększenia inflacji jest największe przy równoczesnym wzroście deficytu handlu zagranicznego i deficytu budżetowego. Z tych dwóch wielkości pod znacznie większą kontrolą władzy znajduje się deficyt budżetowy. Ale też i on jest pod najsilniejszym atakiem żądań wszystkich "pokrzywdzonych" i najsilniejszym obstrzałem krytyków. Krytycy ci z Keynesa przeczytali tylko wstęp do "krótkiego kursu" i zapamiętali z tej lektury tyle, że można pobudzić wzrost gospodarczy, drukując puste pieniądze i wyrzucając je przez okno z Ministerstwa Finansów. W ten sposób gospodarka sama sobie pobudzi popyt i niczym baron Münchhausen, sama siebie wyciągnie z bagna. Upieram się, i mam w swojej partii kilkudziesięciu laureatów Nagrody Nobla, którzy także twierdzą, że efekt byłby zgoła odwrotny. Dlatego speców od Keynesa (i młynarstwa zarazem) bardzo się boję.
Boję się także wzrostu postaw roszczeniowych. Rząd jest słaby i jego popularność topnieje jak śnieg na wiosnę. W tej sytuacji może być skłonny ulec presji nie tylko rolników. A to miałoby dwie katastrofalne konsekwencje - rozwalenie budżetu i szybki wzrost kosztów pracy.
Tutaj dochodzimy do ostatniego zagrożenia - szoku kosztowego. Wybuchowy wzrost kosztów, a z takim mieliśmy do czynienia na początku lat siedemdziesiątych - z chwilą powstania monopolu OPEC - raczej nam nie grozi. Sami sobie jednak powoli uzbrajamy bombę, która kiedyś może wybuchnąć. Ta bomba to zbyt szybki wzrost płac. Z wyliczenia Deutsche Bundesbank dotyczącego wynagrodzenia wynika, że wynosi ono w Polsce w przeliczeniu na godzinę 3,04 DM (4,5 proc. więcej niż w Słowacji, która już płaci za to prawdziwym kryzysem, 10 proc. więcej niż w Czechach, 17 proc. więcej niż na Węgrzech). W Polsce koszt godziny pracy dla pracodawcy (łącznie z podatkami socjalnymi) wynosi 11,94 zł. I znowu jest to o 13 proc. więcej niż w Słowacji i 14 proc. więcej niż w Czechach i na Węgrzech. Jeżeli ktokolwiek wierzy, że robotnik polski jest o 10-20 proc. wydajniejszy niż jego czeski czy węgierski kolega oraz że te 10-20 proc. różnicy kosztów jest bez znaczenia dla zagranicznych inwestorów, to pozostaje mi tylko pogratulować mu optymizmu.
Osobiście w tej kwestii jestem pesymistą. Prawda jest bowiem taka, że zarobki w Polsce rosną zbyt szybko i są - w stosunku do wydajności pracy - nadmierne. Uczciwość zatem nakazywałaby, by politycy mówili ludziom niepopularną prawdę, która brzmi: "Ludzie, już zarabiacie zbyt dużo i jeżeli będziecie się domagali dalszego szybkiego wzrostu płac, zniszczycie wzrost gospodarczy". Taka jest "uczciwa", choć niepopularna prawda. Czy jednak widział kto polityka mówiącego ludziom niepopularną prawdę?
I dlatego jestem pesymistą.


Więcej możesz przeczytać w 12/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.