Kosa polska

Dodano:   /  Zmieniono: 
Historia kosy od Racławic do Leppera
W ostatnich miesiącach chłopi wytrwale nam przypominają o jednym ze swych symboli. Raz po raz w tle telewizyjnych wystąpień groźnie błyska racławicka kosa. Ma być ona symbolem walki o chłopskie prawa, których organa konstytucyjne zapewnić rzekomo nie chcą. Staje się groźbą odwołania do przemocy i zapowiedzią bezprawia. W innych państwach - zgodnie z powszechnie przyjętymi normami - broń służy do walki z obcymi armiami lub przestępcami. Kosa z tej zasady wyraźnie się wyłamuje, co jest rezultatem specyficznej polskiej tradycji powstań narodowych.

Kosa pojawiła się już w latach szwedzkiego potopu jako broń chłopskich partyzantów, używali jej chłopi niemieccy w walce z wojskami napoleońskimi, z braku karabinów piki wykorzystywała armia rewolucyjnej Francji. Prawdziwy rozgłos zapewniła jednak kosie insurekcja kościuszkowska, a właściwie jedna jej bitwa - pod Racławicami 4 kwietnia 1794 r. Gwiazdą milicji chłopskiej był Bartosz Głowacki - pierwszy dopadł rosyjskich armat i czynem tym zapisał się w historii. Stanisław Świstacki, drugi bohater spod Racławic, do panteonu narodowego zupełnie się nie nadawał. Wkrótce po bitwie nadwerężył swoją reputację w warszawskich szynkach, których był stałym bywalcem. Zginął w knajpie, ale we Włoszech.
Głowacki pochodził z Rzędowic pod Miechowem, stanowiących własność starosty Antoniego Szujskiego. Jako chłop pańszczyźniany należał do inwentarza pana starosty. Miał żonę i trzy córki: dziesięcio- i sześcioletnią, trzecia przyszła na świat właśnie w 1794 r. Bartosz również lubił wypić. Po latach mieszkaniec Rzędowic wspominał: "Jak szedł rano do roboty, wypił półkwaterek, a na wieczór szedł, to także wypił półkwaterek". Podobnie charakteryzuje go pamiętnik Konopki. Bartosz nie zgłosił się do wojska bynajmniej na ochotnika, lecz - podobnie jak inni kosynierzy - podlegał zasadom przymusowego poboru. Jak pisze autor jego biografii Jan Pachoński, starosta wybrał go do wojska, aby pozbyć się ze wsi "zawadiaki" i "elementu niepożądanego fermentu". Wymarsz Bartosza opóźnił się, "bo się zatrzymał w karczemce, żeby sobie wypić na odwagę". Pod Racławicami postawiono go w grupie 320 kosynierów, których gen. Kościuszko prowadził osobiście na rosyjskie armaty. Byli to najtężsi ochotnicy przebrani z dwutysięcznego chłopskiego oddziału. Armaty wzięli szturmem, po czym rozbiegli się obdzierać trupy Rosjan z rzeczy co bardziej wartościowych. Po walce uznali, że spełnili swoje zadanie i, nie pytając Kościuszki o dalsze plany wojenne, rozeszli się do domów.
Po bitwie poseł pruski w Warszawie Ludwig Buchholtz donosił swemu królowi w tajnym raporcie: "Przyciągnął także Kościuszko do siebie wielu chłopów spod Krakowa, których uzbroił w kosy i których utrzymuje w stanie zamroczenia alkoholowego". O pijanej hałastrze pisał też gen. Igelström w raporcie do księcia Repnina. Również prezydent Krakowa Filip Lichocki w swych pamiętnikach zanotował o kosynierach: "Szaleńcy i pijacy z kijami i kosami na armaty strzelające biegli". Trzeba tu zachować pewien dystans wobec tych rewelacji, bo prowadzenie wojny na rauszu było w tym czasie rzeczą zwykłą (oczywiście, byle nie widzieć wroga podwójnie), a już Rosjanie wiedzieli o tym najlepiej. Tak więc Jan Pachoński w monografii bitwy racławickiej oponuje przeciw stawianiu sprawy w ten sposób i dodaje: "Kościuszko byłby wyjątkowym dowódcą, gdyby mając w najbliższym zasięgu gorzelnię, nie przydzielił żołnierzom przed bitwą gorzałki". Chlubna rola kosy w powstaniu 1794 r. zaczęła się i zakończyła na batalii racławickiej, przy czym określenie batalia jest pewną przesadą. Biorąc pod uwagę liczebność stojących naprzeciw siebie armii (Kościuszko - 6 tys., Tormasow - 3,5 tys. żołnierzy), należałoby tu raczej mówić o potyczce, na co słusznie zwracał uwagę Antoni Trębicki. W poważniejszej bitwie pod Szczekocinami 6 tys. kosynierów i pikinierów nie sprostało karabinom Prusaków i Rosjan i poszło w rozsypkę. Utracili dawny zapał - jak stwierdzał Eustachy Sanguszko. Rozpierzchli się pod Chełmem, znikomą rolę odegrali pod Maciejowicami, gdzie - co znamienne - pozostał już tylko batalion kosynierów. Brygadier Józef Kopeć zapisał w dzienniku: "Sprawa pod Chełmem przekonała, ile liczba wielka kosynierów nie oswojonego z wojną ludu była na przeszkodzie działaniu regularnej piechoty". Generał Zajączek kazał ich więc wypuścić do domu, zostawiając wyłącznie oddział najzdatniejszych. Antoni Trębicki bronił Zajączka, któremu zarzucano klęskę: "Mając swój korpus złożony z trzech części chłopstwa uzbrojonego w kosy, które w otwartem polu i przeciw harmatom są godnym śmiechu żołnierstwem, nie mógł dotrzymać placu, zwłaszcza gdy ulubione od Kościuszki kosoniery uciekać obławą (tłumnie - DŁ) zaczęły". Poseł szwedzki Johann Christopher Toll dowodził: "Samo to dziecinne uwielbienie kosonierów podaje mi w podejrzenie znajomość sztuki wojennej waszego naczelnika, bo jest omamieniem, oszukaństwem, istną szarlatanerią. (...) Bez dział i amunicji (...) kroku dalej powstanie Kościuszki uczynić nie jest w stanie".
Ostatecznie - jak podsumował w 1926 r. Adam Skałkowski - armia insurekcyjna "włóczyła za sobą chmarę chłopstwa bez pożytku, ogładzając tylko kraj i hamując swe ruchy". Rolę kosy chłopskiej w insurekcji można więc określić jako drugorzędną, a pracę wykonywała armia regularna (co godne przypomnienia, złożona głównie z chłopów). Odnosiła też sukcesy, między innymi pod dowództwem gen. Jana Henryka Dąbrowskiego w Wielkopolsce, gdzie - jak wspominał gen. Franciszek Rymkiewicz - zgromadzone pod Słupcą oddziały chłopskie zostały po prostu włączone do jednostek wojsk regularnych. Ponadto były jeszcze pomniejsze oddziały powstańcze, którym wiodło się różnie. Adam Turno opisuje w pamiętniku losy takiej powstańczej dwu- tysięcznej gromady z powiatu wschowskiego. Nie wystawiwszy pikiet ani straży, "chłopstwo w gościńcu piło, postawiwszy kosy w stajni, na dworze". Oddział pruskich huzarów podszedł do wsi, cicho pozabierał kosy, dano ognia z karabinków do karczmy i chłopi się rozpierzchli. "I powstanie powiatu wschowskiego się jednego dnia zaczęło i tegoż samego skończyło" - podsumował Turno. Z większym powodzeniem występował na czele kosynierów powiatów konińskiego i pyzdrskiego Ksawery Dąbrowski, który najpierw pobił z zasadzki Prusaków, potem przebrał swych ludzi w ich mundury i w biały dzień wkroczył do Konina. Prusacy najpierw przyglądali się tym oddziałom z zaciekawieniem, po czym zorientowali się, że zostali wzięci do niewoli. Ten epizod opisał Stanisław Kosmowski.

Bohaterowie 1794 r. nie byli świętymi - to nasze sielankowe wyobrażenia o przeszłości mają bajkowy charakter

Kosynierzy nie byli formacjami ochotniczymi i wśród chłopów specjalnego entuzjazmu do walki nie było, ale tu i ówdzie się pojawiał. Sytuację w swoim majątku opisuje Wirydianna Kwilecka-Fiszerowa: "Służba i chłopi wznosili okrzyki bojowe i potrząsali białą bronią, jak gdyby świat zdobyć chcieli, a traktowanie ich przez panów jako równych ostatecznie przewróciło im w głowie". Pisze również: "Chłopi najpierwsi zgłaszali się do szeregów, byli ciemni, ale tym odważniejsi; ciemnota umacniała w nich męstwo; początek był pomyślny".
Opisane tu losy racławickiej kosy nie są wielkim odkryciem. Ich obrazoburczość rodzi się dopiero w zestawieniu z ludowym mitem. Po realiach dzisiejszego życia publicznego widać najlepiej, że to nasze sielankowe wyobrażenia o przeszłości mają bajkowy charakter. Bohaterowie 1794 r. nie byli świętymi, tak jak dzisiejsi nie są złodziejami i łobuzami. Czy dziwić się, że być może nasi kosynierzy pokonali Rosjan podchmieleni, że bano się, iż dadzą drapaka? Przecież ci nie nauczeni wojennego rzemiosła chłopcy pierwszy raz w życiu stawali naprzeciw armat z kijami, z których strzelać się nie da. Za niezwykłe uznać raczej należy, że w naszej świadomości historycznej żołnierze rosyjscy pijani są zawsze, niemieccy często, a nasi nigdy. Nikt też nie będzie się dzisiaj kłócił, że kosa była zaletą, a nie słabością polskiej armii. Dawniej mieliśmy jednak bogatsze tradycje w opiewaniu niedostatków w uzbrojeniu - obok kos mieliśmy przecież kawalerię przeciw czołgom, a na "tygrysy" wisy. Marcin Król przypomniał w "Podróży romantycznej" najbardziej radykalny w tej mierze wierszyk Wincentego Pola z 1863 r.: "Obok Orła znak Pogoni. Poszli nasi w bój bez broni. Hu! Ha, krew gra! Duch gra! Hurra! Ha! Matko Polsko żyj! Jezus, Maria, bij!". Łatwo znaleźć podobne przykłady. Lenartowicz pisał: "Na wojenkę, kosa w rękę, kobiałka przez ramię, a na piersi w imię Ojca, przenajświętsze znamię". Lubiliśmy się też przechwalać skazanym na niepowodzenie atakowaniem liczniejszego przeciwnika. "W krwawych zorzach wstaje słońce, idzie garstka na tysiące" - tak o Maciejowicach pisała Maria Konopnicka. Jak wyjaśnia Marcin Król, ten stan rzeczy tłumaczy się tym, że w okresie powstań narodowych w głębi duszy nie liczono się z możliwością wygranej, a przy braku broni z klęski nie trzeba się było tłumaczyć.
Nie powinien też nikogo bulwersować chłodny stosunek chłopów do insurekcji. W 1930 r. Adam Skałkowski w wielkiej syntezie historii Rzeczypospolitej "Polska, jej dzieje i kultura" pisał, że czym innym jest natchnąć "odwagą i poczuciem obowiązku za ojczyznę" wolną szlachtę, a czym innym "warstwę od wieku w poddaństwie poniżającym pogrążoną". Chłopom trzeba by dać najpierw wolność, by poczuli się obywatelami swej ojczyzny, a potem jeszcze kilka lat, by się jej nauczyli. Na jedno nie było chęci ze strony szlachty, na drugie nie było czasu. Na papierze pojawiały się pewne obietnice, ale - jak powiadał Skałkowski - chłop zbyt był "z urodzenia i doświadczenia realistą", aby dać się wciągnąć w mrzonki tego rodzaju.
Kosa racławicka nie odegrała wielkiej roli w roku 1794, jeszcze mniejszą w kolejnych powstaniach. Jej żywot miał charakter przede wszystkim wirtualny. Teoretycy aż po czasy powstania styczniowego rozważali "na sucho" różne sposoby prowadzenia wojny ludowej za pomocą kosy. Najpierw Józef Pawlikowski w 1800 r. dowodził, że "nie masz wojska w Europie, którego by nią zwyciężyć nie można". Potem Ludwik Mierosławski ekscytował się wysłaniem na rosyjskie armaty pół miliona kosynierów.
Skoro kosa nie odgrywała większej militarnej roli, dlaczego stała się tak ważna w naszej wyobraźni. Otóż było tak, że zaczęliśmy jej przypisywać niezwykłe militarne znaczenie ze względu na mit, w który obrosła. Wyrastał on z przeświadczenia, że wyzwolenie Polski możliwe jest jedynie przy udziale ludu, kosa stawała się symbolem ziszczenia pragnienia, a potyczka racławicka urastała do roli najważniejszej batalii w dziejach Polski. Józef Wybicki w ostatniej zwrotce hymnu napisał: "Na to wszystkich jedne głosy: dosyć tej niewoli, mamy racławickie kosy, Kościuszkę Bóg pozwoli". Legiony uzbrojone były w tym czasie już w karabiny, ale kosa przestała być bronią, stała się symbolem. Z ustaleń Magdaleny Micińskiej, a wcześniej Krystyny Śreniowskiej i Franciszka Ziejki wynika, że racławicka kosa była legendą, na której budował się ruch ludowy, co posłużyło do zbratania podzielonego narodu. Maria Janion i Maria Żmigrodzka twierdzą, że od symbolu Racławic i kosy chłopskiej zaczyna się historia już nie Polski szlachty i chłopów, ale Polski obywatelskiej. "Panorama Racławicka" Styki i Kossaka we Lwowie (1894 r.) stała się prawdziwą świątynią narodową. Pod koniec XIX w. do życia narodowego włączył się ruch ludowy, który potrzebował jakichś bohaterów - Kościuszko w chłopskiej sukmanie, a potem Głowacki nadawali się do tych celów idealnie. Legenda Bartosza Głowackiego zaczęła się rodzić w połowie XIX w., kiedy promowano go jako pozytywny wzorzec konkurencyjny wobec Jakuba Szeli, który wypłynął w 1846 r. W 1904 r. wielkim wydarzeniem obserwowanym przez 20 tys. widzów było odsłonięcie pomnika bohatera spod Racławic w Krakowie.
Masowe wyobrażenie o kosie racławickiej budowano na literackiej tandecie - wyprodukowano setki utworów tego rodzaju. Największą sławę zyskał sobie "Kościuszko pod Racławicami" Władysława Ludwika Anczyca, wystawiany bez przerwy od 1880 r. aż po okres międzywojenny, a w 1937 r. sfilmowany przez Józefa Lejtesa. Przedstawienia były tak realistyczne, że dochodziło na scenie do autentycznych bijatyk nadmiernie wczuwających się w rolę statystów udających "kosynierów" z "jegrami", co kończyło się interwencją lekarzy. Oczywiście, komuniści także chwycili się racławickiej kosy. Wanda Wasilewska stworzyła dramat "Bartosz Głowacki", wystawiony w 1946 r. w Krakowie. Jacek Frühling tak to skomentował w organie PPR "Głos Ludu": "Bartosz Głowacki (...) to człowiek, który dojrzał i zrozumiał, że bez gruntownej przemiany, bez gruntownej przebudowy społecznej nie ma Ojczyzny, nie ma wolności, nie ma niepodległości". Bartosz Głowacki w przeciwieństwie do większości Polaków w roku 1946 dojrzał do socjalizmu.
W XIX w. symbolika racławickiej kosy zaczęła się zmieniać. To, co służyło niepodległości, mogło posłużyć partykularnemu chłopskiemu interesowi. Z jednej strony chodziło o potrzebną krajowi modernizację anachronicznej wsi, ale z drugiej - pojawiało się widmo zbrodni i anarchii: widmo Jakuba Szeli.
Więcej możesz przeczytać w 14/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.