Nowy Berlin

Dodano:   /  Zmieniono: 
Od "republiki bońskiej" do "republiki berlińskiej"
Były wywiady, pozowanie do fotografii, wspólne zmówienie "Ojcze nasz", odebranie symbolicznego klucza i zaklęcia, że wprowadzenie się do Reichstagu nie oznacza żadnych zmian w polityce powojennych Niemiec. "Będziemy republiką federalną także w Berlinie" - zapewnił kanclerz Gerhard Schröder. Przeniesienie centrum władzy z Bonn nad Szprewę to coś więcej niż tylko zmiana miejsca pracy. Na progu nowego tysiąclecia Niemcy nie są już ani nie będą takie same.

Otwarcie Reichstagu wzbudziło między Renem a Odrą dyskusję na temat końca "bońskiej republiki" i początku "republiki berlińskiej". Nadreńscy katolicy ostrzegli przed protestanckim wschodem, protestanci przed ateizacją przez bezbożnych Ossis, prawicowcy przed wpływami postkomunistów, a lewicowcy przed nową erą nacjonalizmu. Przeprowadzka do Berlina jest także powrotem do historii, do miejsca dwóch niemieckich dyktatur, które ściągnęły wielkie cierpienia na ludność Niemiec i Europy. "Stawianie znaku równości między Reichstagiem i Reichem byłoby jednak podobnym bezsensem jak mylenie Berlina z pruską glorią i niemieckim centralizmem" - powiedział kanclerz Schröder w swym pierwszym exposé w starej-nowej siedzibie parlamentu. Również Wolfgang Thierse, przewodniczący Bundestagu, ma nadzieję, że zmiana miejsca urzędowania 669 posłów nie spowoduje zmiany dotychczasowego kursu. Do powrotu parlamentarzystów do Reichstagu, symbolu demokracji, lecz także ponurej historii Niemiec, doszło w okolicznościach, które jeszcze przed kilku laty wydawałyby się wytworem chorej wyobraźni. Oto socjaldemokraci, występujący na początku swej powojennej kariery przeciwko odbudowie niemieckiej armii i przystąpieniu RFN do NATO oraz oponujący wobec udziału Bundeswehry w pokojowych misjach międzynarodowych, stali się protagonistami interwencji zbrojnej na Bałkanach. Co więcej, wysłanie lotników Luftwaffe na wojnę o Kosowo dla Kosowian poparli koalicyjni partnerzy SPD z ekologiczno-pacyfistycznej partii Zielonych, jeszcze niedawno broniący się przed sądem za rozpowszechnianie sloganu "Żołnierze są mordercami!". Tę decyzję podjęto jednak nie w Berlinie, lecz w Bonn. I właśnie ten fakt, nie zaś odebranie klucza do Reichstagu, stanowi cezurę "bońskiej republiki", symboliczne zamknięcie epoki gospodarczego kolosa i politycznego karła, co kanclerz Schröder nazwał "powrotem do his- torii".
Ale powrót do historii nie musi być równoznaczny z "powtórką z historii". Reichstag jest odbiciem przeszłości, do której Niemcy mają prawo i wręcz powinni powracać. Ta wilhelmiańska budowla zaprojektowana przez Paula Wallota została przeznaczona na siedzibę parlamentu. Pierwsze obrady odbyły się tu w 1898 r. O entuzjazmie, z jakim przyjmował ów obiekt Wilhelm II, świadczy nazywanie go przez cesarza "małpim gajem". Na umieszczenie nad portalem inskrypcji Wallota - "Narodowi niemieckiemu" - cesarz wyraził zgodę dopiero po 22 latach. To prawda, że późniejsze losy parlamentu częściej można rozpatrywać w kontekście upadków niż wzlotów, ale łączenie berlińskiego zabytku z brunatną przeszłością byłoby tendencyjnym uproszczeniem. Faktem jest, że do obalenia monarchii w 1919 r. i uchwalenia niemieckiej konstytucji przez Zgromadzenie Narodowe nie doszło w Berlinie, lecz "na wyjeździe" w Weimarze, oraz że niespełna piętnaście lat później berlińscy posłowie przyznali specjalne uprawnienia Adolfowi Hitlerowi, dając mu władzę absolutną.
Budynek Reichstagu przez ponad połowę swego istnienia stał pusty, względnie był remontowany (po pożarze w 1933 r. i ofensywie Armii Czerwonej w 1945 r.). Urządzano w nim wystawy ("Sztuka wywłaszczona", "Wiecz- ny Żyd" i "Komunizm bez maski"). Pełnił również funkcję antourage dla koncertów rockowych czy pogrzebu kanclerza Willy?ego Brandta. Powojennym pokoleniom na wschód od Odry Reichstag kojarzy się przede wszystkim z radziecką flagą nad ruinami faszyzmu. Nie powiewała ona jednak nad zdobytym Berlinem. Scenę wbiegania czerwonoarmistów po schodach Reichstagu i zatknięcia drzewca obok kopuły zagrano na użytek dokumentalistów z frontowej ekipy filmowej. Również słynną "historyczną" fotografię czerwonej flagi z sierpem i młotem, wykonaną na dachu Reichstagu na tle zburzonego miasta, zrobiono dwa dni po zdobyciu Berlina. Niespełna pół wieku później pojawił się inny, tym razem nie wyreżyserowany obraz: stary wilhelmiański gmach stał się tłem wielkiego happeningu niemiecko-niemieckiego zjednoczenia.
Zgodnie z projektem brytyjskiego architekta sir Normana Fostera, nowa wersja Reichstagu stała się syntezą epok towarzyszących tej budowli. Z dawnego budynku pozostała jedynie monumentalna fasada. Obiekt jest bardziej przeszklony, co umożliwia podglądanie pracy parlamentarzystów, a w nowocześnie zaaranżowanym wnętrzu prócz eksponatów sztuki współczesnej można znaleźć "graffiti" czerwonoarmistów - napisy wykonane kawałkami zwęglonego drewna: "Berlin padł", "Tu byliśmy", "Pozdrowienia dla Moskwy"...
Podczas otwarcia Reichstagu nie odegrano hymnu i nie wygłoszono przemówień, które trafią do podręczników historii. Niemieccy posłowie przeprowadzali się kilkakrotnie. Przez pierwsze pięć miesięcy urzędowali w bońskiej Akademii Pedagogicznej, później w adaptowanej, starej wodociągowni, a w 1992 r. przenieśli się do nowej siedziby, wzniesionej za 260 mln marek. Decyzja o budowie tego obiektu zapadała w latach, gdy nad Renem zwątpiono w rychły powrót do Berlina i postanowiono zakończyć parlamentarne prowizorium. "Jestem całkowicie przekonany, że któregoś dnia znów zniknie podział Niemiec" - mówił Konrad Adenauer 20 września 1949 r. na pierwszym posiedzeniu Bundestagu w Bonn. Przeprowadzkę do Reichstagu można uznać za symboliczne ukoronowanie tego celu.
Jak przysięgali wszyscy mówcy uroczystego posiedzenia w Reichstagu, ich głównym zadaniem jest dziś "dokończenie zjednoczenia". Wciąż istniejący podział społeczeństwa pogłębiają dysproporcje w warunkach życia, pracy i płacy po obu stronach Łaby. Podczas gdy w Reichstagu wygłaszano mowy inauguracyjne, na pobliskim Pariser Platz demonstrowali budowlani, a nieopodal pracownicy służby zdrowia. W nadszprewskiej metropolii Bundestag będzie obradować pod większym naciskiem ulicy niż w Bonn, o którym Amerykanie żartowali, że jest dwukrotnie mniejsze od cmentarza w Chicago, ale za to dwa razy bardziej wymarłe. Co szósty berlińczyk jest bezrobotny, a co ósmy jest obcokrajowcem. Zwiększenie zatrudnienia i zmiany w przyznawaniu obywatelstwa to tylko nieliczne z najgłośniej dziś dyskutowanych zapowiedzi rządu SPD/Zielonych.
Wielkiej polityce poświęcono w Reichstagu niewiele miejsca. Niemcy nie muszą nikogo przekonywać, że są współtwórcami "wspólnego domu Europy". Ale z chwilą zjednoczenia boński rząd i parlament znalazły się w nowej topografii, równoznacznej z zakończeniem komfortowego pozbawienia odpowiedzialności RFN na scenie polityki światowej. Niemcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Już rząd Helmuta Kohla rozpoczął intensywne, acz bezowocne zabiegi o dostawienie dla niego krzesła w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, co wzbudziło obawy zachodnich sojuszników o wielkomocarstwowe zapędy rozrośnietej republiki. Wkrótce też znad Renu po raz pierwszy od II wojny światowej wysłano żołnierzy na front. Bonn, a niebawem Berlin staną się jednym z głównych pól na szachownicy polityki międzynarodowej. Szef rosyjskiego rządu Jewgienij Primakow zrezygnował ze spotkania z prezydentem Billem Clintonem, przybył zaś do Bonn, by pertraktować o powstrzymaniu ataku NATO na Jugosławię. Minister spraw zagranicznych Joschka
Fischer przedstawił projekt rozwiązania kryzysu bałkańskiego, stanowiący rdzeń propozycji sojuszu.
Wraz z przeprowadzką do Reichstagu centrum legislacyjne Niemiec oddala się od Brukseli o ponad 600 km i zbliża do granicy Polski na niespełna 100 km. Przewodniczący parlamentu Wolfgang Thierse podkreślił: "My Niemcy doświadczyliśmy, co znaczy podział kraju, dlatego spoczywa na nas szczególna odpowiedzialność wsparcia naszych sąsiadów w Europie Środkowej i Wschodniej w ich drodze do Unii Europejskiej". Prezydent Roman Herzog, który uczestniczył w otwarciu Reichstagu, tego samego dnia asystował przy otwarciu LeoBaeckHaus, nowej siedziby Centralnej Rady Żydów w Berlinie. Jak zauważył Gerhard Schröder, w walizkach parlamentarzystów przewiezione zostaną nad Szprewę "wszystkie problemy i zadania bońskiego rządu". To nie Bismarck wraca do Berlina, lecz politycy, którzy ukształtowali nowe oblicze Niemiec po II wojnie światowej. "Życie z Niemcami z Berlina nie będzie problemem" - skomentował strasburski dziennik "Les Derniers Nouvelles D?Alsace". "Pod warunkiem, że zachowana zostanie świadomość, że ostateczny cel nazywa się Europa".

Więcej możesz przeczytać w 18/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.