Jak piją Polacy?

Jak piją Polacy?

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. sxc.hu) Źródło:FreeImages.com
Upadłych alkoholików, takich jak bohater powieści i filmu „Pod Mocnym Aniołem”, wcale nie jest wielu. Większość Polaków pije z umiarem i zdrowo. Jest jednak spora grupa takich, którzy balansują. Ich przyszłość zależy od tego, czy uchwycą moment, w którym kończy się balanga, a zaczyna zjazd.

Panie Andrzeju, seta time! – zwykł wołać ze swojego balkonu na piętrze Tadeusz Konwicki do mieszkającego poniżej Andrzeja Łapickiego, punktualnie o godzinie siedemnastej. To było jakieś 50 lat temu, ale codzienny rytuał pamiętają wszyscy, którzy bywali wtedy na corocznych wakacjach filmowej śmietanki towarzyskiej w Chałupach. Konwicki z Łapickim siadali przy stoliku i przerzucając się błyskotliwymi puentami, elegancko wychylali po setce. – Panie jeszcze o tej porze popijały kawę – opowiada Zuzanna Łapicka-Olbrychska, córka Andrzeja Łapickiego – ale już po osiemnastej, jak przystało na polski five o’clock, zaczynał się popołudniowy bankiet.

Wszyscy pili, i to wódkę, bo żadnego porządnego wina nie było wtedy w sklepie, ale nie było to żadne pijaństwo. Alkohol traktowany był jako element życia towarzyskiego, opowiadano anegdoty, których bohaterowie zwykle mieli do czynienia z alkoholem... Tak. Alkohol jest fajny. Poprawia nastrój, wprowadza element baśniowy, jak mawia aktor i koneser wina Marek Kondrat. A jak pięknie likwiduje stres. – Przed koncertem wypijam butelkę wina, piję wyłącznie zawodowo, żeby się rozluźnić – opowiada w wywiadach słynny pieśniarz Leonard Cohen. Andrzej Łapicki, jak wspomina jego córka, przed wyjściem na przedstawienie pił zawsze małą whisky. Żeby zapanować nad tremą. A jak wracał, musiał jakoś zrzucić z siebie napięcie. – W tym zawodzie gra się na pełnych emocjach. Po przedstawieniu trudno wyhamować. Tu nie pomoże herbatka z melisy – mówi Łapicka-Olbrychska.

Żeby wyhamować, większość artystów szła do Spatifu. Łapicki nie lubił, pił w domu drugą małą whisky. Muzyk rockowy Krzysztof Skiba i jego koledzy z Big Cyca przed koncertem rozpijają whisky w garderobie. A po koncercie, jak dobrze pójdzie, przychodzi organizator ze swoją butelką. Potem kilka toastów z fanami i bankiecik po pracy. Muzycy odprężają się tak po koncertach, aktorzy po przedstawieniach, a księgowe po zestawieniach. Alkohol uspokaja każdego. I nie zaprzeczą temu nawet terapeuci uzależnień. Nie byliby jednak sobą, gdyby zaraz nie dodawali: właśnie dlatego jest groźny. – Bo jest szybkim sposobem radzenia sobie z napięciem, łatwym lekarstwem – mówi Jagoda Fudała, terapeutka uzależnień i kierownik działu lecznictwa odwykowego Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. – Można przecież też się odprężyć, idąc na spacer, rozmawiając z kimś, słuchając muzyki. Jeśli jednak po lampce wina człowiek relaksuje się szybciej, to nie chce korzystać z innych sposobów.

I niektórym może to zaszkodzić. Nie wszystkim. Właściwie uzależnionych, takich jak bohater powieści Jerzego Pilcha „Pod Mocnym Aniołem”, na podstawie której Wojciech Smarzowski właśnie nakręcił film, wcale nie jest wielu. To według danych z PARPA 2 proc. populacji, czyli 800 tys. osób. Więcej, bo 5-7 proc., czyli 2-2,5 mln osób pije szkodliwie, czyli szkodzi sobie zdrowotnie, zawala coś w pracy, w przyjaźniach i związkach, ale nie jest uzależnionych. Są jeszcze tacy, którzy piją ryzykownie, czyli nadmiernie, ale bez konsekwencji. Wszystkich pijących problemowo jest kilkanaście procent. Co ósmy Polak nie pije w ogóle, a reszta z umiarem. U pijących szkodliwie i ryzykownie problem polega na tym, jak się nie znaleźć w tej 2-proc. grupie.

Kiedy przestaje być fajnie

– Nie każdy pijący to alkoholik, zaledwie mała część, reszta się upija, robi skandale, ale nie jest uzależniona – przyznaje Marek Kossakowski, były dziennikarz, teraz redaktor w wydawnictwach, alkoholik, niepijący od 6,5 roku. Na terapii dowiedział się, że do uzależnienia są potrzebne predyspozycje biologiczne, psychologiczne i społeczne. Czyli to sprawa genów, wrażliwości człowieka, jego odporności oraz znajomych – jeśli w środowisku jest przyzwolenie na picie, zagrożenie chorobą rośnie. Niestety, nigdy nie wiadomo, czy ma się te predyspozycje. Nie jest tak, że jeśli pijesz od dawna, nieraz urwał ci się film, często się budzisz z kacem, ale nie wpadłeś w nałóg, to znaczy, że już nie wpadniesz. Choroba może się rozwinąć w każdej chwili. Po roku i po 20 latach. Jednak może rozwinąć się także, kiedy pije się mało. Po kilka kieliszków wina po pracy. Może również się nie rozwinąć, jeśli nie nauczyłeś się pić.

U Marka choroba czekała bardzo długo. Przez 25 lat pił z wielką przyjemnością. Nocne rajdy po knajpach kończące się w Ścieku, czyli słynnym lokalu filmowców najbarwniej żyjącym nad ranem. Powrót do domu całą szerokością chodnika, śpiewy, dziewczyny, pijackie przygody, mitologizowane, rosnące do rangi legend. Na co dzień panował nad sobą – wieczorem pił tyle, żeby rano wstać do pracy i być w niej przytomnym.

– Bardzo długo to mi się podobało – mówi. – Funkcjonowałem tak przez wiele lat. Ale w końcu zaczęły się pijackie przygody, które dla mnie nadal były fajne, ale dla towarzystwa już nie. Kiedy na przykład nie trafiłem głową w otwarte drzwi do taksówki i jeszcze się porzygałem. Uważa, że przed zjazdem długo chroniło go to, że jeździ samochodem. Nie można przecież prowadzić po pijanemu. Czy jednak na pewno? Kiedyś na jeżdżenie po alkoholu patrzyło się inaczej niż teraz. Z przymrużeniem oka. Dlatego Marek opowiadał ze śmiechem znajomym, jak jadąc autem, nie wcelował i zahaczył lusterkiem o wjazd do tunelu trasy W-Z. A był pewien, że jest całkiem trzeźwy! – Przecież musiałem być mocno napruty, skoro zrobiłem coś takiego. Nie umiałem już ocenić sytuacji – mówi. – Upadek zaczyna się wtedy, gdy ja widzę sytuację inaczej, niż wygląda ona w rzeczywistości. Ocenia, że jego upadanie trwało cztery lata. Te ostatnie cztery lata to było picie na ostro. Czym się różniło od poprzedniego, częstego przecież i potężnego, ale jednak nie upadłego? – Ćwiartka wódki przed pracą na przykład – odpowiada Marek. No i poszło. Wymieniane przez terapeutów jako symptom alkoholizmu planowanie picia u Marka przybrało formę misternej koronki. – Jak ja planowałem! – wspomina. No więc rano ćwiartka. Dwie godziny przed pracą, żeby zdążyć dojść do redakcji w stanie nierzucającym się w oczy. Podróż metrem, a że od stacji do firmy trzeba było jeszcze iść 20 minut, to po drodze można było wypić piwo. Potem przerwa, bo było poranne planowanie, z naczelnym i kierownikami działów, trzeba zachować formę. W południe Marek wyskakiwał „coś zjeść”, czyli na koniak albo dwa. Po południu już bez ukrywania się schodził do knajpy przy firmie na piwo, bo na to było przyzwolenie, inni też chodzili. Tylko że oni pili jedno, i to małe. I on musiał jeszcze wrócić do pracy, bo w tej redakcji często się pracowało do późnego wieczora. Wracając do domu, zatrzymywał taksówkarza przy stacji benzynowej i kupował ćwiartkę. Wystarczyło, bo miał jeszcze w lodówce kilka piw. No i ćwiartkę na rano, oczywiście.

A dalsze podróże! To dopiero była sztuka planowania. Marek dużo jeździł po Polsce, zawsze to lubił, ma znajomych w każdej części kraju. Jeździł samochodem. – I nagle trasy zrobiły się za długie – opowiada. Dlatego w drodze z Warszawy do Jeleniej Góry robił przerwę. Na picie. Nocował w hotelu i rano jechał dalej.

Uważać, żeby nie spaść ze sceny

Skiba nie przepada za uczuciem, które miewa się po dziesiątym koncercie z rzędu. Bo po imprezie rano trzeba wstać i jechać na kolejny koncert, często na drugi koniec Polski. Wielu kolegów z branży, żeby dojść do siebie, wypija wtedy na dzień dobry z trzy piwa i dopiero rusza w trasę. Tylko że w busie jest strasznie nudno. No to znowu wezmą ze dwa piwa. Potem jest relaks przed występem, po nim i w ten sposób po francusku, czyli na lekkim rauszu, można spędzić cały dzień. Albo i miesiąc. – Ja takich ciągów nie mam – mówi Skiba. – Nie mam ochoty pić rano. Picie od rana, albo poetyckie, w samotności, to dla mnie sygnał, że coś jest nie w porządku. Znakiem, że jest bardzo źle, jest to, że muzyk wychodzi pijany na scenę. Wtedy scena staje się za krótka albo puszczają hamulce. I potem trzeba przepraszać publiczność. Nadchodzi w końcu moment odstawienia alkoholu na zawsze, co nie wszystkim się udaje. Szacuje się, że tylko 30 proc. uzależnionych nie wraca do nałogu, reszta pęka. Jednak przynajmniej próbują i zapisują się na terapię. A to jest osiągnięcie współczesnych czasów. – Kiedyś nikt nie wiedział, co to jest, że to choroba. Jim Morrison zapił się przecież na oczach fanów – mówi Skiba.

Zuzanna Łapicka-Olbrychska, wychowując się w środowisku artystów, czyli istot pijących dużo i z fantazją, w dzieciństwie też nie zetknęła się z pojęciem alkoholizmu. Dopiero później zaczęło to wychodzić. – Ela Czyżewska zaczęła niebezpiecznie pić dopiero w Nowym Jorku. Pomagało jej to zagłuszyć lęki. W Warszawie czy na wakacjach w Chałupach była zdrową kobietą, która piła normalnie, tyle, co wszyscy – opowiada. Podobnie było z Agnieszką Osiecką, która przez większość życia piła jak wszyscy, a zatraciła się, gdy przeżyła uczuciowy zawód. Może dziś by wiedziała, że gdy zrobi jeszcze jeden krok, to będzie to już krok w dół. A może nie? W końcu przy tak dużej dostępności informacji na temat picia i wynikających z niego zagrożeń ludzie nadal wpadają w nałóg. Albo nie wpadają, ale i tak niszczą swoje życie.

Można w porę zapanować

A nie muszą. Bo nad piciem można zapanować, i to łatwiej niż kiedyś. Jeszcze niedawno terapeuci wymagali od leczonego całkowitej abstynencji. I to odstraszało uzależnionych, bo zakładało odstawienie tego, bez czego nie mogli sobie wyobrazić życia. Dziś chorym proponuje się coraz częściej terapię „redukcji szkód”. Ograniczenie picia. Po czasie pacjent i tak zazwyczaj decyduje się na abstynencję, bo sobie uświadamia, do czego mu był potrzebny alkohol i jak to osiągnąć bez niego, oraz to, że alkohol mu szkodzi. Decyzję o niepiciu podejmuje jednak sam, a nie pod dyktando terapeuty. I wtedy jego szanse rosną.

To nie wszystko. W publicznych ośrodkach leczenia uzależnień powstają programy terapeutyczne dla tych, którzy piją szkodliwie, ale nie są nałogowcami. – Osoby, które piją nadmiernie, podejmują często kroki, żeby pić mniej, ale im to nie wychodzi, bo nie umieją tego robić – mówi Jagoda Fudała. Wyznaczają sobie na przykład okresy abstynencji, żeby się przekonać, że mogą się powstrzymać od alkoholu. Tyle że po zakończeniu wyznaczonego czasu piją znowu tyle samo, co wcześniej albo i więcej. Na terapii nauczą się, jak pić mniej. Że na przykład nie należy się umawiać na wino z towarzystwem, które dużo i szybko polewa, tylko z takim, które ma umiar. Nie będzie atmosfery do utraty hamulców.

Kiedy żarty się kończą

Marek Kossakowski pod koniec swojego zjazdu nie umawiał się już jednak na wino ani z tymi, którzy tracili głowy, ani z tymi, którzy mieli umiar. Bo po pierwsze, i tak wszyscy pili mniej niż on. A potem im przeszkadzało, że Marek pada nieżywy. Po drugie, w domu jest bliżej do łóżka niż z imprezy u kolegi. Po trzecie, ludzie właściwie nie byli mu do niczego potrzebni. Niczego nie chciał. Nie czuł żadnych przyjemności, nic go nie bawiło. Tylko alkohol.

Co się musiało stać, że postanowił przestać? Zrozumieją to do końca chyba tylko ci, którzy wiedzą, jaka to przyjemność chodzić po Tatrach. Marek pojechał na tydzień nad Morskie Oko. Fakt, że był listopad, padało, było zimno, jak to późną jesienią. Jednak do Czarnego Stawu pod Rysami czy na Wrota Chałubińskiego, z których roztacza się piękny widok na słowacką stronę, da się wejść nawet po śniegu w tenisówkach, jeśli nie jest się nowicjuszem. Jednak Marek codziennie stawał przed schroniskiem, zadzierał głowę i kiwał: źle, pogoda się nie nadaje. Ani razu nie poszedł do góry. Natomiast codziennie szedł w dół, do schroniska w Dolinie Roztoki, na piwo. Bo mu było głupio tyle pić w Moku.

– Po tym tygodniu dotarło do mnie, że muszę się leczyć. Wróciłem do domu, włączyłem komputer i wybrałem ośrodek – opowiada. – Następnie zrobiłem jedną z najmądrzejszych rzeczy w swoim życiu, czyli powiadomiłem swoje przyjaciółki, że chcę się leczyć. Bo kolejną rzeczą, którą zrobiłem, było wypicie wódki, więc następnego dnia nie zamierzałem nigdzie jechać. Przyjaciółki zawiozły mnie do ośrodka moim własnym samochodem i podpitego wstawiły za drzwi. Spędziłem tam siedem tygodni. Od tamtej pory nie piję.

Wódka a kapitalizm

Kto nie lubi snuć opowieści o wódce? Aktorzy opowiadają sobie o innych aktorach, dziennikarze o innych dziennikarzach, a muzycy o muzykach. Na przykład to. Pewna nieżyjąca już gwiazda największego kalibru, postać pomnikowa i znana z zarozumiałości, chciała pokazać napotkanej w pociągu młodzieży, jak się pije wódkę. Umiar nie wchodził w rachubę. W pewnym momencie legenda polskiej sceny odstawiła butelkę, wstała, chwiejąc się z godnością, i energicznie zaczęła szarpać za uchwyt od okna. Ale to były zima, PRL i wagon z oknami, których się nie da otworzyć, bo były zardzewiałe i zamarznięte. Barwna opowieść o walce z oknem kończy się tym, że legenda nie wytrzymuje i wymiotuje na kolana fana. Śmiesznie jest też, kiedy ktoś przypomni, jak innemu muzykowi, współczesnemu i lubiącemu boleśnie sobie zadrwić z innych, pomyliły się kiedyś miasta. Przyjechał z ekipą do miejscowości X, a tam mówią, że czekali tydzień temu. Dokładnie w tym czasie, w położonej 300 km dalej miejscowości Y przedstawiciel organizatora ogłasza ze sceny, że dzisiejszy koncert się nie odbędzie, bo muzycy nie dotarli. A gdyby nie pili piwa…

Jednak dziś pije się inaczej niż kiedyś. – W czasach PRL alkohol dawał poczucie wolności, dodawał fantazji, która tak podobała się odwiedzającym nas gościom z zagranicy– mówi Zuzanna Łapicka-Olbrychska. – To była chyba jedyna wolność, na którą można było sobie pozwolić.

„Z pokutującej w narodzie legendy jasno wynika, że Warszawa między Październikiem a Marcem była miejscem nieustającej balangi (…). Żeby w tej balandze brać udział, nie trzeba było na ten cel przeznaczać żadnych pieniędzy, ponieważ wódkę i zakąskę fundowali jacyś nieokreśleni dobroczyńcy, a poza tym tych pieniędzy i tak się wtedy nie miało. Balowało się w związku z tym codziennie, a także dlatego, że jeszcze nie istniał weekend, więc nie było do czego odkładać hulanki”. (Tomasz Dominik, Marek Karewicz „Złota młodzież, niebieskie ptaki, Warszawka lat 60.”). W dzisiejszych czasach jest jednak weekend. I wolny rynek, który sprawia, że aby przeżyć i zarobić, między weekendami trzeba się napracować. – Na bankietach wszyscy chwilę postoją z lampką wina i się rozchodzą do domów, bo następnego dnia idą do pracy – mówi Łapicka-Olbrychska. – Upodobniliśmy się do gości z zagranicy. Na fantazję już nie możemy sobie pozwolić.

Wolny rynek zmienił też oblicze muzyki. Dawniej na koncercie pijani byli wszyscy – artyści, menedżerowie, organizatorzy i publiczność. Lało się podłe piwo i tanie wino. Dziś muzycy wychylają w garderobie whisky, i to tylko dla kurażu. Skiba zaprosił kiedyś przed występem na szklaneczkę Macieja Maleńczuka. – Mogę się napić, ale tylko jednego i polej skromnie – odpowiedział Skibie Maleńczuk. I wyjaśnił: – Kiedy występowałem za tysiąc złotych, to mogłem się uchlać. Ale jak gram za 30 tysięcy, to muszę być w formie. Przecież ci ludzie kupili bilety. I może to jest postawa, która spycha człowieka na właściwą stronę granicy? 

Tekst ukazał się w numerze 3 /2014 tygodnika „Wprost”.

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" jest   także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a