Czystka etniczna

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ustawę o ochronie języka polskiego, uchwaloną przed kilkoma dniami przez Sejm, już w trakcie dyskusji poselskiej skwitowano kpinkami o markowej wódce, która teraz będzie musiała się nazywać "Jaś Wędrowniczek",...
i o filmie "Psy" - po wejściu ustawy w życie ma on być emitowany tylko w wersji niemej. Tymczasem polszczyzna po dziesięciu latach przemian wolnorynkowych stwarza coraz więcej trudności. Obce zapożyczenia wydają się jednak problemem najmniejszym.

Rodzima dyskusja wokół czystości polszczyzny koncentruje się na opozycji: wyraz polski czy obcy, a tymczasem należałoby zapytać, czy zapożyczenie jest potrzebne, czy zbędne. Nazwa komputer, mimo że przeniesiona z łaciny, okazała się niezbędna, ponieważ nie przyjęły się jej polskie odpowiedniki: "maszyna licząca", "maszyna cyfrowa" czy "mózg elektronowy". Poza tym większa liczba zapożyczeń wiąże się z tym, że polszczyzna podlega internacjonalizacji - jak większość języków europejskich. Takie terminy jak "frustracja" czy "alienacja", a z dziedziny technicznej grecko-łacińskie połączenia typu "telefon" czy "telewizja", były od początku wyrazami "europejskimi". Więcej: jako zapożyczenie naturalne traktujemy angielskie "media", a jako twór sztuczny użytkownicy języka odrzucili odgórnie narzucone w latach 70. "publikatory" - choć oba słowa oznaczają to samo. Oczywiście określenia zapożyczone można przełożyć na polski albo oddać za pomocą omówienia, na przykład "Bundestag" - "niemiecki parlament", "risotto" - "włoska potrawa z ryżu", ale skutkiem tego nazwa traci niepowtarzalny koloryt związany z właściwym jej miejscem. Polskie uczulenie - przynajmniej oficjalne - na czystość języka jest echem sytuacji narodu bytującego pod zaborami, kiedy obrona języka była spełnianiem obowiązku patriotycznego. Inaczej do zapożyczeń odnoszono się w czasach wolnej Rzeczypospolitej. Najwięksi twórcy tej doby - od Jana Kochanowskiego przez Łukasza Górnickiego po Franciszka Bohomolca - wyrażali opinię, że zapożyczenia językowe to nie jest kwestia taniej cudzoziemszczyzny, ale wymiana dóbr duchowych między narodami. Działo się to w czasach, kiedy na przykład dzięki działalności kolegiów jezuickich łacina była hołubiona jako znak szlachectwa równy herbowi. "Disce puer latinae, ego te faciam "mości pan"" ("Ucz się chłopcze łaciny, a nadam ci tytuł szlachecki") - obiecywał zdolnemu dziecku chłopskiemu Stefan Batory, który z polskim dworem porozumiewał się właśnie po łacinie. "Jak historia historią, żadnego języka nigdy nie było, który by bez obcowania z drugim dawał żywotne następstwa" - pisał Cyprian Kamil Norwid. Ale to nie tylko nasza specjalność - XIX-wieczni językoznawcy czescy w odruchu obrony ojczystego języka zagrożonego przez niemiecki wprowadzali, często na siłę, rodzime odpowiedniki internacjonalizmów - stąd "divadlo" zamiast "teatru", a "hudba" zamiast "muzyki". Oczywiście większość tych odgórnie odrzuconych wyrazów wkrótce do czeskiego powróciła. Podobna sytuacja zaistniała w polszczyźnie, gdy przed przeszło półwieczem spolszczano nazwy chorób - dziś jednak o wiele chętniej mówi się "reumatyzm" niż "gościec" i "koklusz" niż "krztusiec". Tymczasem Polacy w mowie potocznej z zapożyczeń korzystają chętnie i bez oporów, co jest wynikiem nie tylko wszechobecności angielszczyzny, ale też niskiego wykształcenia przeciętnego obywatela. Badania wykazują, że osoby słabo wykształcone z trudem radzą sobie z przełożeniem obcego słowa na język własny i dlatego chętniej przejmują je w całości. Ten proces nakłada się na znaczące przemiany społeczne. Dwa miliony nieźle sytuowanych Polaków, którzy tworzą naszą "klasę średnią", w najbliższych latach, a już na pewno w następnym pokoleniu, staną się bi- albo multilingwalne. Prowadzenie interesów za granicą, liczne wyjazdy służbowe i wypoczynkowe, wzrastające wykształcenie spowodują, że angielski, a często niemiecki czy francuski staną się drugim używanym regularnie językiem. Poza tym angielski jest poręczniejszy w sytuacjach, w których od rozmówcy wymagamy podejścia pragmatycznego i precyzyjnego komunikatu. Język polski tymczasem nadaje się raczej do nazywania wartości wzniosłych związanych z powinnościami patriotycznymi czy religijnymi. Wiele pojęć nie zdążyło się w nim wykształcić, ponieważ nie istniały w Polsce instytucje, które należało nazwać. Przykładowo nieprzetłumaczalna pozostaje dziś tytulatura funkcyjna w rozbudowanych firmach. Czy jest sens osobę na stanowisku "branch manager" nazywać "starszym gałęziowym"? Opór przeciwko angielszczyźnie i związanym z nią światem konsumpcji wykazują najczęściej ludzie najmniej zamożni, dla których dobra reklamowane w angielszczyźnie pozostają niedostępne. Poza tym reklama najskuteczniej wiąże awans materialny z językowym. W odczuciu przeciętnego odbiorcy, ktoś, kto rozumie slogan "no more tears", to jednocześnie ktoś taki, kogo stać na jednorazowe pieluszki markowej firmy.


Problem z polszczyzną polega na tym, że ogół społeczeństwa nie nadąża za zapożyczeniami, które i tak są nieuchronne

Ustawa o ochronie polszczyzny ściera się z przemożnymi tendencjami globalnymi: upowszechnieniem się masowej kultury anglosaskiej, oszałamiającą karierą informatyki, której językiem macierzystym jest angielski, rozwojem telewizji kablowej i satelitarnej oraz Internetu (w sieci również najłatwiej dogadać się po angielsku). Ta kampania ma już jednak swoje francuskie i niemieckie precedensy. Generalna Delegacja ds. Języka Francuskiego i Wysoki Komitet ds. Języka Francuskiego podlegają Ministerstwu Kultury, ale ściśle współpracują z gabinetem premiera w procedurze oczyszczania oficjalnej francuszczyzny z obcych naleciałości w instrukcjach użytkowania sprowadzanych z zagranicy produktów, w napisach na opakowaniach czy w ulicznej reklamie. Szczególnie aktywna jest tutaj "komisja terminologiczna", która dopuszcza na opakowaniach tylko tradycyjne zwroty anglojęzyczne typu "made in" czy "copyright", a wszystko inne nakazuje tłumaczyć na francuski. Głos opiniodawczy ma w tej kwestii Akademia Francuska; nieraz całymi latami dyskutuje ona nad tym, czy dane słowo ma prawo wzbogacić francuszczyznę, czy powinno być odrzucone. O ile oficjalna francuszczyzna jest dzięki temu w dużej mierze wolna od obcojęzycznych wtrętów, o tyle francuski mówiony, zwłaszcza w dużych miastach, to wielojęzykowy slang, w którym duży udział ma zarówno angielski, jak i arabski. Działania na rzecz zachowania czystości francuszczyzny są o tyle uzasadnione, że - jak się często słyszy we Francji - co drugi "rodowity Francuz" w pracy wysławia się po francusku, ale w domu używa już swojego języka etnicznego. Niemiecki jest znacznie mniej odporny na anglicyzmy - po prostu wchłania angielskie rzeczowniki poprzez dodawanie im niemieckich końcówek. Na straży czystości niemczyzny nie stoi żaden organ państwowy, ponieważ tam - w przeciwieństwie do Francji - nie ma nawet ministerstwa kultury. Jego sprawy reguluje jeden z departamentów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Głos opiniotwórczy i doradczy ma w tej kwestii Akademia Języka i Literatury w Wiesbaden, która corocznie sporządza katalogi najczęściej używanych słów i ostrzega przed zastępowaniem określeń niemieckich angielski- mi - najczęściej bezskutecznie. Polski problem z zapożyczeniami polega nie na tym, że nasz język bywa "zaśmiecany", ale na tym, iż ogół nie najlepiej wykształconego społeczeństwa nie nadąża za zapożyczeniami, które najczęściej są nieuchronne. Często dochodzi więc do intuicyjnego posługiwania się obcym słowem, w rezultacie czego możemy przeczytać w gazecie o "liście ofiar śmiertelnych skompilowanej przez Palestyńczyków" albo usłyszeć w radiu o "zespole akredytowanym przy Ochotniczej Straży Pożarnej". Bez oporów przyjmują się natomiast tzw. zapożyczenia wewnętrzne - nowo utworzone słowa, które mają obsłużyć świeżo zaistniałe okoliczności życia społecznego. Taśmowo produkuje je nasze życie polityczne, w którym wykreowano "uwola", "solidarucha" czy "ubecję" oraz potoczne powiedzonka, odnoszące się do spraw wagi państwowej: "klepnąć budżet" lub "dać se luz". Na drugim biegunie sytuuje się słownictwo kościelne z jego nadmierną nieraz podniosłością: biskup "nawiedza świątynie" i wygłasza "homilię", która ma wiernych "ubogacić". Do języka szkoły przenika więzienna grypsera. Młodzież określa więc udany koncert słowem "masakra", na dziewczynę mówi "lalka" (by pozostać przy najdelikatniejszym określeniu), a na wódkę - "gorzała". Co istotne, zdecydowana większość zapożyczeń wewnętrznych, to słowa silnie nacechowane negatywnymi emocjami: nienawiścią i pogardą. W powszechnym odczuciu nie są to jednak wyrazy uważane za obce.

Więcej możesz przeczytać w 31/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.