Czego chcą i dlaczego nie spoczną, dopóki żyją

Czego chcą i dlaczego nie spoczną, dopóki żyją

Przywódcy ISIS, czyli Daeszu, mają wielki plan. Jego uwieńczeniem będzie zbudowanie obejmującego cały świat islamskiego kalifatu.

Pierwsze propagandowe zwycięstwo terroryści odnoszą za każdym razem, kiedy mówimy o nich Państwo Islamskie. Tego chcą – by wykrojony z Syrii i Iraku obszar zamieszkany przez ok. 8 mln ludzi nazywać państwem, choć tak naprawdę Państwo Islamskie Iraku i Lewantu to przede wszystkim nazwa terrorystycznej, fundamentalistycznej organizacji, której nikt na świecie nie uznał za władzę faktycznego kraju. Arabowie używają określenia Daesz. To akronim arabskiej nazwy organizacji, ale w oryginale brzmiący nieco pogardliwie. Na tyle, że na kontrolowanych przez islamistów terytoriach za używanie słowa Daesz można się narazić na śmierć. Z drugiej strony nazwa ta coraz częściej pojawia się w publikacjach zachodnich – właśnie po to, by demitologizować państwo, którego tak naprawdę nie ma.

Postrzeganie ISIS jako zwyczajnej organizacji mafijnej byłoby jednak błędem. To nie jest stowarzyszenie gangsterów, którzy wykorzystują religię jako przykrywkę bandyckiej działalności prowadzonej dla zysku. Przywódcy kalifatu odwołują się do korzeni islamu, podbudowując je koraniczną teorią. W większości to nie są psychopaci. Mają dalekosiężny, rewolucyjny plan, dla realizacji którego gotowi są wszystko poświęcić. Od strony taktyki przypominają raczej bolszewików albo Czerwonych Khmerów, tyle że są jeszcze okrutniejsi i bardziej sfanatyzowani. Państwo Islamskie ze stolicą w Ar-Rakce w rozumieniu islamistów ma przekreślić „historyczne upokorzenie Arabów” przez Zachód. Za jego symbol uznali podpisany w maju 1916 r. pakt Sykesa-Picota, który określił dzisiejsze granice państw bliskowschodnich, bez brania pod uwagę miejscowych podziałów etnicznych i religijnych, za to zagwarantował wpływy Zachodowi.

Kolejnym powodem do zemsty na Zachodzie jest oczywiście interwencja koalicji pod wodzą Amerykanów. Saddam Husajn dla salafitów był odstępcą od prawdziwej wiary, jednak jest dobrze wspominany na północy Iraku jako obrońca przed władzą szyitów. ISIS idzie dalej niż dyktatorzy minionych epok. Na krążących w internecie mapach przywódcy islamistów demonstrują już globalną wspólnotę wyznawców Proroka od Nigerii i Mali po Bangladesz. Ostatecznie flaga Proroka powiewać ma nad całym światem, łącznie z upokorzonym Zachodem.

Powrócić do korzeni

Dla ISIS celem minimum jest podporządkowanie sobie jak największej części Bliskiego Wschodu. Stąd wrogami są państwa arabskie. Izrael zszedł na dalszy plan – na to przyjdzie czas, gdy zapanuje już nowy kalifat. Bo przywódcy ISIS odbudowę kalifatu traktują literalnie, tak samo jak literalnie przyjmują wszystkie zapisy i nauki Koranu. Są salafitami, czyli zwolennikami powrotu do pierwotnej postaci islamu, a więc także do „czystej” postaci państwa, w którym władza religijna i świecka jest jednością. I to nie do „ułomnego” ostatniego kalifatu, za jaki aż do upadku imperium osmańskiego uważała się Turcja. Nowy kalifat ma być kontynuacją tego, w którym w VII w. rządzili spadkobiercy Mahometa z plemienia Kurajszytów. Z przemówień samozwańczego kalifa Abu Bakra al-Baghdadiego znika Osama bin Laden i inni przywódcy Al-Kaidy. Ta organizacja okazała się zbyt miękka. Terror stosowała jako formę zastraszenia, ale bez pomysłu na zbudowanie trwalszej struktury. ISIS ma taki pomysł w postaci połączenia średniowiecznej ideologii z organizmem zdolnego do funkcjonowania i ekspansji państwa. I nie zamierzają się dzielić monopolem na prawdę objawioną.

Zbudować państwo

Na kontrolowanych przez siebie terenach ISIS stanowi prawo, ustanawia administrację, wydaje dokumenty, egzekwuje ściąganie podatków. Państwo zdobywa pieniądze także w inny sposób – z datków od zagranicznych sponsorów i z handlu ropą wydobywaną na zajętych polach naftowych. Okazuje się przy tym, że w splocie dziwnych bliskowschodnich układów surowiec kupują nawet walczący z ISIS Kurdowie albo reżim syryjski.

Lokalne władze wypłacają pensje urzędnikom i pracownikom publicznym, organizują policję i edukację. Istotnym atrybutem władzy jest koraniczne sądownictwo, które ma demonstrować zdecydowanie nowej władzy w walce z występkiem. W Ar-Rakce co piątek odbywają się publiczne egzekucje, które tak jak w średniowieczu mają odgrywać rolę wychowawczą. Tak samo funkcjonuje prześladowanie, oddawanie w niewolę albo mordowanie niewiernych chrześcijan i jazydów. Duża część mieszkańców akceptuje ten okrutny porządek, bo w ich oczach jest on lepszy niż wcześniejszy chaos i prześladowania ze strony szyitów i alawitów stanowiących podporę reżimu w Syrii. W paradoksalny sposób nawet zachodnie i rosyjskie naloty cementują ludność wokół przywódców, jasne staje się bowiem, że niewierni chcą zniszczyć zalążek prawdziwego państwa muzułmanów.

Zwabić niewiernych

Oczywiście budowa światowego kalifatu to zadanie na długi czas. Na razie ISIS musi obronić swoje państwo i robi to zadziwiająco skutecznie. Najpierw islamiści odnieśli szybkie zwycięstwa nad wyposażoną i wyszkoloną przez Amerykanów (ale pozbawioną motywacji) armią iracką. Potem zaatakowali Kurdów, a nawet zagrozili szyickim miastom w środkowym Iraku. Sukcesy militarne to w dużej mierze zasługa tzw. armii Nakszbandiego, czyli wojska zorganizowanego przez byłych oficerów reżimu Saddama Husajna. Są też inne źródła siły bojowników. Po pierwsze fanatyczne oddanie sprawie, dobre wyszkolenie i uzbrojenie uzupełnione dzięki zdobyciu wielkich arsenałów w Mosulu. Wprawdzie ostatnio oddziały ISIS poniosły kilka klęsk, ale wciąż daleko do poważnego uszczuplenia kontrolowanego przez nich obszaru. Brak też wiarygodnych doniesień na temat skuteczności zachodnich i rosyjskich nalotów. W tej sytuacji bez zakrojonej na dużą skalę akcji lądowej pokonanie bojowników ISIS jest nierealne.

Wydaje się to szaleństwem, ale przywódcy ISIS zdają się wręcz czekać na przybycie zachodnich wojsk, które będzie można nękać, aż wycofają się tak jak z Afganistanu i Iraku. Dopiero to byłoby triumfem i spełnieniem koranicznego proroctwa o „klęsce armii Rzymu”. Straty nie odgrywają żadnej roli, w końcu chodzi o odwieczną walkę ze złem uosabianym przez nieczyste siły wrogów jedynej wiary. Właśnie dlatego, by nie dawać ISIS ważnego argumentu ideologicznego, walka lądowa z Państwem Islamskim powinna być toczona przez muzułmańskich sojuszników Zachodu. Z tego punktu widzenia rzucona przez nowego szefa MSZ Witolda Waszczykowskiego idea organizowania oddziałów zbrojnych złożonych z uchodźców przynajmniej w teorii ma sens (choć doświadczenia Amerykanów nie są zachęcające).

Zasiać zamęt w domu wroga

Przywódcy islamistów okazują się przebiegłymi taktykami. Doskonale znają uwarunkowania polityczne na Zachodzie. Nie zamierzają czekać z założonymi rękami na przybycie „armii Rzymu”, lecz prowokują „cesarza” we własnym pałacu. Organizowanie spektakularnych zamachów ma siać niepokój i choćby symbolicznie przenieść konflikt na obszar wroga. Nie wymagają one wielkich sił. – „Tylko ośmiu naszych rycerzy rzuciło Paryż na kolana” – napisał po zamachach „Dabiq”, magazyn propagandowy ISIS.

Europejczycy mają się bać, mają się zastanawiać, czy można wsiąść do samolotu lub pójść na mecz. Mają postrzegać uchodźców, a nawet zasymilowanych imigrantów, jako niebezpieczeństwo. To ma utrzymywać stan strachu oraz alienować muzułmanów i ułatwiać werbowanie najbardziej zradykalizowanych. To ma być stan permanentnej wojny religijnej i cywilizacyjnej. Wszędzie i o każdej porze. Możemy być pewni, że dopóki starczy im życia, nie zrezygnują z walki o swój kalifat, także w miejscu naszych państw.

Więcej możesz przeczytać w 48/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.