Moja słowiańska dusza

Moja słowiańska dusza

Dodano:   /  Zmieniono: 
Przeczytałem rasistowskie komentarze pod tweetem prezydenta Obamy. Czy więc Amerykanie są rasistami?
Nie – mówię – to znaczy, że w kraju, w którym mieszka 300 mln ludzi, 100
osób uznało, że obrazi czarnego prezydenta. To g… znaczy – mówi Branford
Marsalis, jedna z największych gwiazd światowego jazzu.


Ile razy byłeś w Polsce?


Chyba z pięć, ale ciągle chce mi się tu wracać.


Dlaczego?


Przez to „coś”. Wy to chyba nazywacie słowiańską duszą. To trudne do 
opisania, ale ludzie w Europie Środkowej mają coś takiego, co sprawia,
że gra się u was i z wami znakomicie. Żeby zrozumieć, o czym mówię,
musiałbyś stanąć na scenie z Anią Jopek, Marcinem Wasilewskim czy Adamem
Strugiem i zagrać.


A nie wystarczy, że stoję wśród publiczności?


Wystarczy. Ta energia się unosi w powietrzu. Uwierz mi – nie ma zbyt
wielu takich miejsc na świecie. To chyba wynika z wrażliwości,
przeżywacie muzykę o wiele intensywniej niż inne nacje.


Jeśli tak, to jesteśmy pełni paradoksów. Bo z jednej strony wrażliwi,
a z drugiej wciąż oskarża się nas o ksenofobię.


A myślisz, że na świecie jest inaczej? K… nie jest. Dobra, w Stanach
rasizm nie jest już tak widoczny, bo w końcu mamy czarnego prezydenta.
Nie znaczy to wcale, że uprzedzenia zniknęły. Tyle że są już dość
powszechnie potępiane. W Europie w ogóle było zabawnie. Nieżyjący już
Art Blakey, legenda jazzu, opowiadał, jak w latach 50. przyleciał do 
Paryża, a tam największą atrakcją dla publiczności było nie to, co 
grali, a to, jak wyglądali. Non stop słyszał teksty w stylu – ty patrz,
czarny gra na scenie! I czuł się trochę jak w zoo, bo większą atrakcją
dla publiczności był kolor jego skóry niż muzyka. Kiedy wrócił do 
Stanów, inni muzycy pytali go: „Art, to prawda, że Europejczycy kochają
jazz?”. A on odpowiadał: „To zwykłe pieprzenie, oni przychodzą patrzeć
na czarnuchów”.


Chyba za bardzo uogólniał? Jazz był w tamtym czasie niezwykle
popularny w Europie.


Pewnie, że uogólniał, ale na sto osób, które były na koncercie, zapewne
70 przychodziło nie dla muzyki, a z ciekawości. Zresztą co tu daleko
szukać. Jest rok 1994, w Budapeszcie udzielam wywiadu z okazji koncertu
Buckshot LeFonque [funkowo-hiphopowy projekt Marsalisa – przyp. red.].
Młoda dziennikarka zadała wszystkie pytania i szykuje się do ostatniego:
„Powiedz, co my mamy zrobić z tą waszą czarną muzyką?”. Zdębiałem.
Proszę, żeby powtórzyła jeszcze raz, bo chyba nie rozumiem. Ona
powtarza. I dodaje, że: „My jesteśmy Europejczykami i nie wiemy, jak
odbierać czarną muzykę”. „Rozumiem, że Węgry to kraj, który dopiero od 
niedawna ma otwarte granice i zapewne zbyt wielu czarnych jeszcze u was
nie ma” – odpowiedziałem. „Ale ludzie o moim kolorze skóry grają muzykę,
która wpłynęła na wszystko, czego słuchamy”. Ale to był taki okres –
wasza część Europy się zmieniała i kwestia rasizmu pojawiła się
publicznie. Musiało minąć sporo czasu, żeby się oswoić z tym, że czarni
żyją, chodzą po ulicach i grają muzykę. W sumie to nawet nie byłem wtedy
zły – zaskoczony tak. Zaproponowałem pani, żeby poleciała do Londynu
albo Paryża, tam jest pełno czarnych i ich muzyki. Ale musimy pamiętać o 
jednym: kolor skóry zawsze będzie dzielił społeczeństwo. Normalni ludzie
będą zachowywać się normalnie, a ci, którzy mają ze sobą problem, będą
krzyczeć.


Kiedy Obama wygrał wybory, mój kolega w Paryżu pogratulował mi, mówiąc:
„Nareszcie Ameryka odcięła się od swoich rasistowskich korzeni”.
Zapytałem: „A ilu czarnych macie u siebie w parlamencie?”. Cisza. Ani
jednego. I co? Wy nie jesteście nigdy rasistami? Skończ pie… i zrozum,
że rasizm to nie jest przypadłość, na którą choruje tylko Ameryka, a 
zjawisko, które jest wszędzie i świat musi sobie z nim radzić.
Zachowując zdrowy rozsądek i traktując ludzi równo.


Utopia?


W pewnym sensie tak, ale mnie chodzi o proste rzeczy, takie jak choćby
niezwracanie uwagi na rasistowskie odzywki i o nieuogólnianie. Obama
wrzuca tweeta. Poniżej pojawiają się odpowiedzi: s… czarnuchu, wal się,
Murzynie, małpa itp. Mówię teraz o autentycznej sytuacji. Przeczytałem
wszystkie tweety. Nie była to przyjemna lektura. Ponad sto wyzwisk.
Znajomi mówią do mnie: „I widzisz, mówisz, że Ameryka dojrzewa”.
Przeliczyłem jeszcze raz – sto rasistowskich tweetów. „I co one znaczą?”
– zapytałem. „Jak to co? Jesteśmy rasistami” – słyszę w odpowiedzi.
„Nie” – mówię – „to znaczy tylko tyle, że na kraj, w którym mieszka 300
mln ludzi, 100 osób uznało, że obrazi czarnego prezydenta. To g… znaczy.
Ale jeśli chcecie uznać, że za sprawą tych stu osób wszyscy Amerykanie
są rasistami – droga wolna, ale mnie w to nie mieszajcie. Jeśli
będziecie krzyczeć, sprawicie, że garstka ludzi stanie się głośna”.


W Polsce też stosuje się takie zabiegi, promuje się jakichś
troglodytów i używa tego jako broni politycznej. Niestety, internet daje
możliwość wypowiedzi również chamom i rasistom.


Facet, który wymyślił Twittera, mówi, że jeśli nie potrafisz zawrzeć
tego, co chcesz powiedzieć, w 140 znakach, znaczy, że nie masz nic do 
powiedzenia. Błagam, o czym my rozmawiamy? W myśl tej definicji Szekspir
jest do bani, a Hemingway to gówno! Nie nadajmy pierdołom prestiżu,
którego nie mają.


Ale musisz przyznać, że media społecznościowe, internet zmieniły
sposób odbioru kultury, muzyki…


Zmieniły – to oczywiste. W ogóle dziś z kulturą jest zabawnie. Jeszcze
dwie dekady temu „New York Times” publikował wywiady z muzykami i pisał
o ważnych wydarzeniach. Dziś zostali już wyłącznie aktorzy. Tylko z nimi
publikuje się rozmowy, to oni wyznaczają trendy. A w ogóle to najlepiej
dziś sprzedaje się głupota. Im częściej palniesz coś głupiego, tym
zyskujesz większy rozgłos. Patrz, jacy muzycy są dziś popularni…


Kanye West, Miley Cyrus, Rihanna?


A co mówi w mediach Kanye West? Gada jak potłuczony. Same głupoty. Tylko
po to, żeby było o nim głośno. Powiem więcej – jestem absolutnie
przekonany, że West jest mądrym facetem. On po prostu robi to celowo,
żeby media się nim interesowały. I wygrywa. Teraz siedzimy i gadamy o 
nim. Nie wiem, czy Kanye West słyszał o Becku, ale wiem, że po rozdaniu
Grammy powiedział, że nie wie, kim jest Beck, dzięki czemu przez miesiąc
pisały o nim wszystkie plotkarskie magazyny. Myślisz, że media
doniosłyby o tym, że gratuluje wygranej innemu artyście?


Ale to nie zaczęło się teraz. Ten proces w popkulturze trwa od dawna.


Jasne. Madonna przerabiała to już w latach 80. Nie piszą o tobie?
Rozbierz się publicznie. Płyta się nie sprzedaje? Zacznij się całować z 
dziewczynami. Tak jakby Madonna była pierwszą kobietą w 
historii ludzkości, która pocałowała inną kobietę, i my koniecznie
musimy o tym dyskutować. Wiesz, co jest najzabawniejsze – kiedy już
pokażesz w mediach wszystko włącznie z genitaliami, one automatycznie
tracą tobą zainteresowanie. Madonna to przeżyła jakiś czas temu, teraz
przeżywa to Miley Cyrus. Popkultura to zamknięty krąg pewnych zachowań.


Madonna uważana jest dziś za mistrzynię marketingu.


Był taki film o starzejącej się gwieździe, o której świat zapomniał i 
ona zabija pewnego faceta w basenie, dzięki czemu znów staje się znana.
„Bulwar Zachodzącego Słońca” to arcydzieło, które pokazuje istotę
show-biznesu. To jest właśnie Madonna. Chyba w 1993 r. byłem na jej
koncercie. Wtedy clou występu było to, że masturbowała się na wielkim
łóżku. Jakaś młoda dziewczyna do mnie podbiegła i mówi: „O matko, czy 
pan kiedyś coś takiego widział?”. „Owszem” – odpowiedziałem – „i to w 
lepszym wykonaniu”. A przypomniało mi się to z jednego powodu. Nie wiem,
jak w Polsce, ale w Stanach cierpimy na pewną chorobę, która nazywa się
ignorancja. Młode pokolenia nie znają historii. Nie wiedzą, że to, co 
robi Cyrus, to tylko skok na kasę, który kiedyś wykonała już Madonna.


A jak ty się odnajdujesz w show-biznesie? Był taki czas, że grałeś
nie tylko z Milesem Davisem, ale też gwiazdami pop: Stingiem, Public
Enemy, Tiną Turner…


A teraz nie gram i mam to gdzieś. Przecież chodzi o to, żeby znać swoje
miejsce i nie robić niczego na siłę. Jeśli kiedyś w przyszłości znowu
dostanę ciekawe propozycje od gwiazd popu, może je przyjmę. Ale nie 
spędza mi to snu z powiek. Teraz zagram koncerty z Anią Jopek, wrócę do 
Stanów i będę robił swoje.


Przypomniał mi się Spike Lee i jego film „Rób, co należy”.


Dlatego że napisałem do niego muzykę? Bardzo dobrze, że ci się
przypomniał. Spike Lee to znakomity gość i ma rację. W tym całym amoku
współczesności rzeczą, o której zapominamy, jest właśnie to, że w życiu
trzeba robić, co do nas należy, a ocenę zostawić innym. Szkoda czasu na 
schlebianie masowym gustom. Trzeba robić swoje najlepiej jak się da.
Więcej możesz przeczytać w 50/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.