Debata o debacie, czyli naukowcy chcą zwrócić ją obywatelom

Debata o debacie, czyli naukowcy chcą zwrócić ją obywatelom

Dodano:   /  Zmieniono: 
Andrzej Duda i Bronisław Komorowski (fot.andrzejduda.pl)
W tym roku, kiedy między Bronisławem Komorowskim i Andrzejem Dudą, a potem Ewą Kopacz i Beatą Szydło toczyła się #RozmowaoPolsce, a dla telewidzów miał to być „#CzasDecyzji” wyborczej, minęło 20 lat od pierwszej telewizyjnej debaty kandydatów na urząd prezydenta. Czy debata liderów – jak twierdzą specjaliści od marketingu politycznego – może zaważyć na ostatecznym wyniku wyborów? Czy w ogóle jest nam do czegoś potrzebna?

W słownikach debata została opisana jako poważna i długa dyskusja na ważny temat. Specjaliści twierdzą z kolei, że istotą debaty jest konfrontacja różnych opinii i racji, która odbywa się wedle określonych i sprawiedliwych dla wszystkich uczestników reguł, by wywołać decyzję audytorium. Czym natomiast są przedwyborcze debaty telewizyjne? Od lat analizują je badacze, wyciągając zwykle krytyczne wnioski. Można je sprowadzić do kilku tez:

  • zbyt krótki czas trwania przedwyborczej debaty telewizyjnej nie pozwala na pogłębioną dyskusję,
  • wybór i forma zadawanych pytań pozostawiają wiele do życzenia,
  • rola kandydatów coraz częściej sprowadza się do wypowiedzenia wyuczonych odpowiedzi i utartych sloganów,
  • o formule i przebiegu samej debaty decydują głównie sztaby wyborcze.

Efektem tego jest wydarzenie medialne, które nie tyle niesie dociekliwemu wyborcy wartość poznawczą, ile daje szanse politykom na wzrost słupków sondażowych. Dzięki niemu każda z politycznych stron może triumfalnie ogłaszać swoją wygraną.

20 lat od pierwszej telewizyjnej debaty

W tym roku mija 20 lat od pierwszej w historii Polski telewizyjnej debaty kandydatów na prezydenta, i dlatego z tej okazji na Uniwersytecie Warszawskim została zorganizowana konferencja naukowa. W listopadzie 1995 roku dwukrotnie zmierzyli się ze sobą Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski, który ostatecznie przejął stery w państwie na dwie kadencje. Słychać często opinie, że ta debata mogła się do tego zwycięstwa przyczynić. Z tamtego spotkania do historii przeszły soczyste słowa Wałęsy o podawaniu nogi, oborze i bolszewickiej szczerości konkurenta. Dr hab. Agnieszka Budzyńska-Daca określiła to spotkanie jako rodzaj wspólnego przesłuchania kandydatów. Wtedy każdy z nich oficjalnie do debaty zaprosił swoich dziennikarzy, którzy przepytywali konkurenta. 20 lat później przed debatą Duda–Komorowski sztab PiS naciskał na zmianę wyznaczonych przez stacje telewizyjne dziennikarzy, a kontrowersje wokół nazwisk prowadzących, mimo że ich rola ograniczyła się jedynie do zadania tego samego pytania, pojawiły się także przed debatą Szydło–Kopacz.

Średnia rozrywka bez widowni

Budzyńska-Daca nazwała tegoroczne telewizyjne spotkania liderów wspólną prezentacją. W zamkniętych studiach, poprzedzone wielogodzinnymi negocjacjami, stały się one wyreżyserowanym przez sztaby widowiskiem podobnym do The Voice od Poland. Z tą różnicą, że rozrywką były średnią, a do tego bez ubarwiającej przekaz widowni.

Choć nie jest to regułą. Publiczność towarzyszyła debatom liderów partii przed wyborami parlamentarnymi w 2007 roku. Oczywiście była ona dobrana i przeszkolona przez sztaby. W pojedynku Tusk–Kaczyński zwolennicy Platformy nie tylko żywo reagowali, ale również okrzykami dekoncentrowali i celowo wyprowadzali z równowagi Jarosława Kaczyńskiego. Na to nie był przygotowany.

Nasuwa się jednak ważniejsze pytanie: czy my – wyborcy – jesteśmy przygotowani do takich debat? Czy rzeczywiście wystarczy kilka trików, opracowanych chwytów obliczonych na wytrącenie przeciwnika z równowagi, by wpłynąć na naszą decyzję wyborczą?

Problemy z językiem

Nawet skomplikowane kwestie gospodarczo-polityczne można przekazywać w klarowny sposób. Jak zauważa dr hab. Agnieszka Kampka, kandydaci zbyt rzadko korzystają z tej wielkiej zalety języka, jaką jest możliwość tłumaczenia skomplikowanych spraw za pomocą prostych obrazów. Choć niektórzy pamiętają, jak w debacie telewizyjnej, obdarzony naturalnym talentem retorycznym, Wałęsa mówił o sobie jako kapitanie statku, który nazywa się Polska, bracia Kaczyńscy przywoływali obraz państwa odwróconego plecami do obywateli, a Donald Tusk wieszczył irlandzki cud nad Wisłą. Analizy językoznawców pokazują natomiast, jak politycy operują słowami, by zdezawuować konkurenta, a odbiorców poruszyć. Ograniczony ramami debaty przekaz, z którym przychodzą do studia kandydaci, jest efektem strategii, zwykle spójnej z hierarchią problemów przyjętą przez partię na całą kampanię wyborczą. Wskazał na to dr Tomasz Płudowski, analizując debatę Szydło-Kopacz, podczas której reprezentantka PiS wciąż mówiła o projektach ustaw, Polsce i współpracy z prezydentem Dudą, a premier z PO nawiązywała do Europy i zapowiadała fatalne skutki dojścia do władzy jej oponentów. W efekcie debata wywoływała wrażenie braku autentyczności liderek partyjnych w komunikacji z wyborcami.

Problemem edukacja

Dlaczego zgadzamy się na nazywanie debatą recytacje wyuczonych i powtarzanych jak mantrę sloganów? Być może dlatego, że sami nie umiemy debatować. Jak zauważa prof. Jakub Z. Lichański, tę sztukę powinniśmy ćwiczyć już od szkoły podstawowej. To zasadniczo różni polską edukację od tej w krajach anglosaskich, gdzie w ramach ćwiczeń praktykowane są spory na argumenty z udziałem audytorium (np. debaty oksfordzkie). Niemniej w naszej przestrzeni społecznej pojawia się coraz więcej inicjatyw wymagających tzw. partycypacji obywatelskiej, która często wiąże się z umiejętnością rzeczowej konfrontacji swoich poglądów z innymi (przykładem może być sondaż deliberatywny).

Także zeszłoroczne wybory samorządowe były okazją do przeprowadzenia ćwiczeń z umiejętności publicznego dyskutowania. Badacze dr Błażej Choroś i dr Ewa Skrabacz dotarli do zapisów kilkudziesięciu debat, które odbywały się między kandydatami na urząd prezydenta miast wojewódzkich. A z pewnością w całej Polsce miały miejsce setki takich spotkań na różnym szczeblu wybieranej władzy. Zajmujący się od lat tematyką debat, dr Marek Kochan jedną z nich – „Wyzwanie: Kraków” – docenił za sprawne połączenie: ścisłych reguł, dopuszczenia do dyskusji między kandydatami oraz zaangażowania publiczności.

Audytorium w internecie

A w dzisiejszych czasach audytorium przedwyborczych debat telewizyjnych nie ogranicza się jedynie do ludzi przed telewizorem. Konsumentami tego produktu medialnego stają się użytkownicy internetu. Nawet jeśli debaty nie oglądali, mogą prześledzić jej przebieg na jednej z kilkunastu multimedialnych online'owych relacji na żywo, skomentować ją na Twitterze i przejrzeć na Facebooku wrzucane przez znajomych memy. A te nie tylko dla kandydatów, ale po części i dla samej formuły telewizyjnej debaty przedwyborczej są bezlitosne.

Już w trakcie jej trwania rusza internetowy dziennikarsko-ekspercki wyścig w dosadnym komentowaniu: punktuje się rywali, ocenia taktykę, umiejętności, oręże (wygląd), wskazuje zwycięzców i przegranych poszczególnych rund. Czeka się tylko na to, kto jakie działa wytoczy, a kto polegnie. Na tę dominację marektingowo-wojenno-sportowej narracji zwraca uwagę Budzyńska-Daca. Po każdej debacie zamykamy się w kręgu tych samych pytań: kto wygrał? Kto był pewniejszy siebie? Kto dominował? Kto częściej atakował… Tymczasem gubi się w nich pierwotna idea debaty – narzędzia do komunikowania się polityków z wyborcami, za pomocą którego przedstawia się swój program i swoje poglądy. Te zaś w demokratycznym kraju powinny się różnić i być wobec siebie konkurencyjne. Jeśli z tej perspektywy spojrzymy na debatę przedwyborczą, okaże się, że nie trzeba w niej szukać lepszych i gorszych. Politycy są jak himalaiści: chcą wspiąć się na szczyt, ale każda ekipa ma nieco inny pomysł na drogę wspinaczki, a do tego różni się doświadczeniem i ambicją… albo ryzykanctwem. Trudno na tym etapie szukać zwycięzców lub przegranych, choć niewątpliwie liczy się umiejętność przyciągania sponsorów tej wyprawy. Bez nich himalaiści nigdzie nie wyruszą. Jednak odpowiedzialny sponsor, choć nie zna zawczasu efektów ekspedycji, nie zainwestuje swoich pieniędzy byle jak i pod wpływem chwilowych emocji.

Telewizja pozostaje ważna, ale...

Telewizja wciąż jest dla nas ważnym źródłem informacji, stąd też przedwyborcza debata telewizyjna pozostanie jednym z istotnych elementów kampanii. Spotkanie Duda–Komorowski obejrzał przed odbiornikiem niemal co trzeci Polak uprawniony do głosowania. Tymczasem ta transmitowana przez media swoista „bitwa na głosy” nie jest skuteczną bitwą o głosy w kraju, gdzie do urn wyborczych idzie zwykle mniej niż połowa wyborców. W środowisku naukowym kiełkuje myśl, by telewizyjne debaty przedwyborcze były organizowane i nadzorowane przez instytucje niezwiązane specjalnymi przepisami prawnymi i wytycznymi partyjnymi, by debaty stanowiły wzorzec edukacyjny sporu w demokracji, by zwrócić debatę… obywatelom.

**

Konferencja naukowa pt. „20 lat polskich telewizyjnych debat przedwyborczych” odbyła się w dn. 4–5 grudnia na Uniwersytecie Warszawskim. Jej organizatorem był Instytut Polonistyki Stosowanej UW, a partnerami Ośrodek Analiz Politologicznych UW, Obserwatorium Etyki Słowa oraz serwis obywatelski MamPrawoWiedziec.pl.