Leśna gala

Dodano:   /  Zmieniono: 
Whitney Houston i Lionel Richie niekoniecznie musieli być ściągani zza oceanu za ogromne publiczne pieniądze akurat na sopocki festiwal, a koncert "Muzyczne drogi Europy" z łatwością mógłby obsłużyć Kukiz w otoczeniu kapeli góralskiej
Z równym powodzeniem zaspokajałby apetyty publiczności, którą - między plażą, rybami z rusztu a randką na molo - rozbawi każdy tupany rytm. Ostatecznie festiwal w Sopocie i tak trwa dzięki tradycji i przyzwyczajeniu.

Więcej - festiwalowanie nabiera w III RP rozpędu. Widocznie Kowalski ciągle żywi nieodpartą potrzebę udowodnienia Malinowskiemu, że Whitney Houston jest lepsza niż Mariah Carrey, tak jak przed laty bezbłędnie typował, kto lepszy: Sipińska czy Rodowicz. Sam festiwal łączy od lat elementy peerelowskiej ramoty z telewizyjną pokazówką w stylu nowobogackim. W tym roku zaśpiewają wprawdzie gwiazdy o formacie dawno tu nie widzianym - pamiętać jednak warto, że Whitney Houston nie zjawia się u nas z koncertem na przykład promującym jej nową płytę, który organizuje i z racji którego ryzyko ponosi jej firma fonograficzna, lecz przybywa na dobrze płatny koncert festiwalowy, finansowany z pieniędzy polskiego podatnika. Festiwal stał się piosenkarską imprezą składankową, obliczoną na słuchacza ze średniego pokolenia. Każdy z wykonawców śpiewa wprawdzie w innym stylu, ale za to na ogół melodyjnie. W ten sposób Sopot ratuje polską muzykę środka. Wydaje się on jednak ciekawszy ze względu na swoją historię niż dzień dzisiejszy. Nad Operą Leśną unosi się monumentalne i ponure, choć dzisiaj rzadko już pamiętane, widmo historii. Z początkiem wieku uroczą kotlinę wśród leśnych wzgórz koło Sopotu, o niedoścignionej akustyce, odkrył kapelmistrz gdańskiego Teatru Miejskiego - Paul Walther-Schaffer. Na pierwsze przedstawienia w zbudowanym tam teatrze (11 sierpnia 1909 r.) przybywały takie tłumy, że koszt budowy Opery Leśnej zwrócił się już po drugim występie. W Europie o amfiteatrze zaczęło się mówić dopiero od roku 1921, kiedy w scenerii leśnych wzgórz wystawiono "Fidelia" Ludwika van Beethovena w 150. rocznicę urodzin kompozytora. Od 1924 r. Sopot żył już wyłącznie Festiwalem Wagnerowskim, który gościł gwiazdy wokalistyki operowej z całej Europy. W latach swojej świetności słynny chór opery liczył nawet 500 śpiewaków, którzy przez okrągły rok ćwiczyli swoje głosy na Festiwal Wagnerowski. Kilka lat przed wojną koncerty Wagnera odbywały się już przy pochodniach, kończyły je brawa i gromkie "Sieg Heil!" całej widowni. Ostatnia taka impreza odbyła się w 1943 r. Od tego czasu opera o złowieszczej historii niszczała, pozbawiona jakiejkolwiek konserwacji. Kiedy w 1961 r. zapadła decyzja o zorganizowaniu międzynarodowego festiwalu piosenki, amfi- teatr wydawał się do tego miejscem idealnym, tyle że w ówczesnych warunkach technicznych nikt nie odważył się przygotować imprezy na wolnym powietrzu. Pamiętano jeszcze występ Witolda Małcużyńskiego, który mimo ulewnego deszczu bębniącego w fortepian, do końca nie chciał odwołać recitalu. Kiedy organizatorzy namówili go wreszcie, by przeniósł występ do Filharmonii Bałtyckiej, publiczność musiała brnąć w ciemności, deszczu i błocie do kolejki elektrycznej i nią dojechać na występ odbywający się przecież w sąsiednim mieście. Trzy pierwsze festiwale gościła hala Stoczni Gdańskiej - obskurna ceglana buda, obstawiona milicjantami z paskami pod brodą, przed którą publiczność tłoczyła się w karnej kolejce jak przed sklepem mięsnym. Impreza nabrała rozmachu dopiero pod festiwalowym namiotem - w 1964 r. transmitowały ją nie tylko radiofonie wszystkich krajów demokracji ludowej, ale nawet jedenaście stacji zachodnich. Od 1968 r. Sopot był żelazną pozycją całej Interwizji. Od początku miał status internacjonalistycznej gali - kiedy w 1963 r. władze zezwoliły na zorganizowanie Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki w "piastowskim" Opolu, impreza ta, przygotowywana siłami dziennikarzy z Programu III Polskiego Radia czy Rozgłośni Harcerskiej, odbyła się bez udziału ówczesnych sopockich gwiazd. Nie zaśpiewali: Violetta Villas, Irena Santor, Jerzy Połomski i Tadeusz Woźniakowski. Konferansjerki odmówili Irena Dziedzic i Lucjan Kydryński. Koniunktura odwróciła się bardzo szybko - Opole wylansowało Ewę Demarczyk, z miejsca nazwaną "pierwszą damą polskiej piosenki". Oczywiście, Demarczyk nie mogła sobie pozwolić na to, by nie pojawić się w Sopocie. Dzięki niej doszło też do nieoczekiwanego spiętrzenia artystycznego - w 1963 r. konkurowały o uwagę publiczności dwie piosenki: "Pust wsiegda budiet sołnce" Tamary Miansarowej i "Czarne anioły", wykonywane z rzadką drapieżnością nawet jak na Ewę Demarczyk. Na styku wymagań zachodnich gwiazd i polskich realiów estradowych dochodziło wielekroć do malowniczych awantur. Johny Cash był o krok od zerwania kontraktu, gdy w sopockim hotelu nastąpiła awaria wody, i awanturował się, mimo że obsługa natychmiast dostarczyła mu kilka skrzynek z wodą mineralną. Nie docenił tego, a przecież kryniczanka była wówczas na wybrzeżu towarem wysoce deficytowym. Demis Russos zażyczył sobie pokoju z klimatyzacją, a tej nie miał wtedy żaden polski hotel. Muzycy z zespołu Boney M (1979 r.) chcieli podróżować po Polsce białym helikopterem. PRL nie miała takiej maszyny, więc na biało pospiesznie przemalowano zielony śmigłowiec wojskowy. Ale gdy trzeba było, władze umiały się "postawić" - zespołowi Boney M zakazano wykonywania piosenki "Rasputin", która mogłaby godzić w przyjaźń polsko-radziecką. Drobne kaprysy - Paul Young (1994 r.) zażyczył sobie stałego towarzystwa wróżki, dentysty i lekarza - po jednym sezonie zostały gruntownie zapomniane. Tego piosenkarza szczególnie trudno było namówić do występów w Sopocie - artysta długo zarzekał się, że nigdy nie będzie śpiewał "w lesie". Paul Young w ogóle miał pecha - spóźnił się na występ, ponieważ zatrzasnął się w klozecie. Upokorzenia i gesty lekceważenia ze strony importowanych gwiazd należą do kanonu imprezy. Prezenter MTV Paul King, który w 1991 r. prowadził imprezę w duecie z Grażyną Torbicką, w połowie festiwalu po prostu zniknął bez słowa wytłumaczenia. W 1995 r. przewodniczący jury festiwalowego Malcolm McLaren, były menedżer Sex Pistols, zaopiniował zwyciężczynię Grand Prix i Nagrody Publiczności, Kasię Kowalską, z rozbrajającą szczerością: "Wprawdzie Węgierka Friderika ma lepszy głos, ale Kasia miała lepszą sukienkę". W tym samym roku przeczołgał organizatorów Chuck Berry, który nie chciał mieszkać na wybrzeżu, lecz w warszawskim Marriotcie. Kiedy wreszcie zjawił się w Operze Leśnej, długo nie chciał wyjść z samochodu rzekomo w obawie przed fotoreporterami. Grał (podobno za 80 tys. dolarów) niecałe pół godziny, po czym wdał się w awanturę z ochroniarzami i zszedł z estrady bez bisów, bo tych nie przewidywał kontrakt.


Sopocki festiwal stał się imprezą składankową, obliczoną na słuchacza ze średniego pokolenia

Mało pamięta się także sopockie awantury polityczne. Międzynarodowy festiwal piosenki zaczął swój pstry żywot w sierpniu 1961 r. - w tym samym czasie, kiedy wschodnioniemieckie oddziały wojskowe i policja obsadziły większość przejść między wschodnim a zachodnim Berlinem, zrywając z ulic nawierzchnię, budując zapory i zasieki z drutu kolczastego, a następnie słynny betonowy mur. Kilka dni przed rozpoczęciem festiwalu minister oświaty wydał zarządzenie w sprawie zakładania punktów katechetycznych, gdzie miałyby się odbywać lekcje religii wycofywane właśnie ze szkół. Krytyka chwaliła powieść "Boski Juliusz" Jacka Bocheńskiego, w której rzymski władca dokonywał coraz to śmielszych podbojów, łamiąc raz za razem normy moralne. W 1964 r. tuż po rozpoczęciu festiwalu telewizja podała wiadomość o śmierci przewodniczącego Rady Państwa Aleksandra Zawadzkiego. Decyzja zapadła natychmiast: festiwal zostaje przerwany na trzy dni, czyli na czas żałoby narodowej. Zamieszanie, jakie w ślad za tym nastąpiło, było podobno rekordowe w dziejach polskiego hotelarstwa. W tych latach wykonawca z RFN pojawiał się na estradzie na końcu pierwszej części koncertu lub zaraz po przerwie. Wszystko na potrzeby telewizji NRD, która bez trudu wycinała potem występ piosenkarza z konkurencyjnych Niemiec. Jerzy Gruza jako reżyser festiwalu co roku musiał pilnować, aby wykonawca radziecki nie występował w bliskim sąsiedztwie z piosenkarzem zachodnim albo - broń Boże - amerykańskim. Taka konfrontacja zawsze wypadała dla radzieckich artystów ośmieszająco. W 1969 r. na scenie gościł Leonid Utiosow, znany z radzieckiej komedii muzycznej "Świat się śmieje". Gwiazdor śpiewał "z taśmy", która nieszczęściem zerwała się w trakcie wykonywania piosenki. Rosjanin, przekonany, iż padł ofiarą sabotażu, zadzwonił natychmiast do Urzędu Bezpieczeństwa, aby ten wdrożył oficjalne śledztwo. Publiczność długo komentowała gafy rutyniarzy. Lucjan Kydryński prowadził tak wiele festiwali, że któregoś roku z Opery Leśnej przywitał publiczność przybyłą na festiwal w Opolu. Innym razem, prowadząc konferansjerkę z jugosłowiańską spikerką Helgą Vlackovic, wyznał rozbrajająco, że nie zna języka jugosłowiańskiego. W PRL festiwal dawał też poczucie - wprawdzie zastępczego - obcowania z luksusem. Ponieważ zagraniczne katalogi mody stanowiły rzadki towar, stroje artystów estradowych były szeroko komentowane i chętnie kopiowane. Prasa odnosiła się do tego z rezerwą. "Kurier Polski" w 1973 r. piętnował noszenie mini oraz unikanie wdziewania staników, skutkiem czego dziewczęta miały "podkreślać celowo mankamenty swojej urody". Furorę zrobiły natomiast spodnie typu ajax, które wylansował pobliski Jarmark Dominikański. Goście Sopotu wiedzieli: na czas festiwalu w Trójmieście władza rzucała na rynek więcej garmażerki, a w sklepach można było zawsze kupić coś z deficytowych towarów. W sierpniu 1980 r. festiwal wprawdzie się odbył, ale po raz pierwszy od prawie 20 lat nikt się nim nie interesował. W telewizji pilnie słuchano zupełnie innych wykonawców: "Świat przygląda się, jak radzimy sobie w chwilach trudnych. Mamy niezawodnych sojuszników, którzy martwią się również naszymi kłopotami i wierzą, że sami zdołamy im sprostać" - zapewniał z ekranu Edward Babiuch. "Nawet w sytuacjach konfliktowych staramy się znajdować rozwiązanie przez dyskusję i dialog, przez kompromisy" - przekonywał przybyły z urlopu na Krymie Edward Gierek, obiecując zamrożenie cen mięsa i poprawę zaopatrzenia. Kiedy w 1980 r. Ałła Pugaczowa przeżegnała się na estradzie, kierownictwo ukarało za to grzywną reżysera Jerzego Gruzę. Incydenty polityczne zdarzały się nawet w III RP. W 1992 r. skandal wywołał Kazik Staszewski z zespołu Kult, który bez uzgodnienia z organizatorami wykonał pamiętny song "Wałęsa, oddaj moje sto milionów". W latach 90. Sopot zmieniał się z festiwalu o randze wschodnioeuropejskiej, transmitowanego przez dziesiątki stacji telewizyjnych, w imprezę o charakterze kurortowego festynu. Rzutem na taśmę próbowano powrócić do dawnej świetności imprezy w 1995 r. Telewizja Polska SA, która przejęła wówczas organizację festiwalu, siłami ówczesnej ekipy "pampersów", próbowała nadać imprezie rangę wielkich koncertów o skali zachodnioeuropejskiej. Sprowadzono sprzęt, jakiego Sopot dotychczas nie widział. Rzutniki diapozytywów - takie same, jakich używano na koncertach The Rolling Stones i Pink Floyd - przywieziono z Francji. Specjalną kamerę (flying camera) podwieszono na linie nad publicznością. Obraz zbierał trzynastometrowy "pyton" - wysięgnik z zamontowaną na końcu obrotową kamerą. Tego dobytku strzegły do spółki warszawska firma ochroniarska, gdyńska Żandarmeria Marynarki Wojennej i oddziały policjantów z psami. Na drodze ustawiono dwie blokady. Szybko okazało się jednak, że ta techniczna armada przygotowana została dla nikogo. Justyna Steczkowska i Renata Przemyk śpiewały pseudoawangardowo, więc niefestiwalowo. Edycie Górniak natomiast, która pracowicie ćwiczyła przed występami, ktoś w trakcie wykonywania piosenki wyłączył mikrofon, a w dalszej części ściszył go, co obniżyło efekt całego występu. Sopot od kilku lat funkcjonuje jako pierwsze polskie "miasto festiwalowe" - utrzymuje się z tego, co spłynie tu do kas w sezonie od maja do września, toteż jako kataklizm przyjmuje się tu każde zanieczyszczenie Bałtyku. Co najmniej sto tysięcy gości spaceruje każdego roku wspaniałą promenadą: od zalesionych wzgórz morenowych, przez deptak (słynny "Monciak") otoczony stylową zabudową z początku wieku, w kierunku szerokiego mola. Wokół ciągną się kwartały ulic z coraz większą liczbą odnowionych przedwojennych willi, korty i parki. W taką okolicę do mieszkań wynajętych w przedwojennych willach zjeżdżają coraz częściej na weekendy niemieccy turyści. Młodsze pokolenie sopocian od kilku lat przestało już gremialnie wynosić się w poszukiwaniu pracy do Gdyni i Gdańska - wiąże się z miastem, w którym coraz łatwiej żyć z turystyki, a w ostateczności można się utrzymać z pracy barmana. 

Więcej możesz przeczytać w 34/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.