Stan przedwojenny

Dodano:   /  Zmieniono: 
Minęły dwa miesiące od czasu, kiedy natowskie samoloty wystrzeliły ostatnie rakiety w kierunku Belgradu
Miasto otrząsnęło się już nieco z szoku po codziennych alarmach przeciwlotniczych, ale ruiny licznych budynków trafionych bombami i rakietami nadal straszą mieszkańców i przypominają niedawne zdarzenia. Przypominają też światu, kto ponosi winę za tragiczną sytuację Serbii. W Belgradzie znowu mówi się o wojnie. Tym razem domowej...
Zwołany przez niezależnych ekonomistów z grupy G-17 wiec zwolenników opozycji był pierwszą od czasu zakończenia bombardowań wielką demonstracją w jugosłowiańskiej stolicy. Założeniem organizatorów było, by wszystkie ugrupowania opozycyjne, przy poparciu i błogosławieństwie Cerkwi, jednym głosem wyraziły swój sprzeciw wobec katastrofalnych rządów prezydenta Slobodana Milosevicia i jego reżimu. Miał to być również test dla społeczeństwa, by przekonać się, w jakim stopniu popiera ono dążenie do odsunięcia Milosevicia od władzy i utworzenia przejściowego rządu ekspertów. Żądania zdecydowanych zmian politycznych zawarto w pakcie na rzecz stabilizacji Serbii, opracowanym przez grupę G-17.
Niestety - wbrew intencjom organizatorów - mityng, który miał przynaj- mniej zbliżyć rozbitą i skłóconą opozycję (o zjednoczeniu różnych jej odłamów na razie nie ma mowy), doprowadził do jeszcze większych podziałów. Ponownie ujawniły się głębokie rozbieżności pomiędzy liderami opozycji - Vukiem Draskoviciem, przywódcą Serbskiego Ruchu Odnowy (SPO), a Zoranem Dzindziciem z Partii Demokratycznej (DS), która odgrywa najważniejszą rolę w koalicji Związek na Rzecz Zmian.
Drasković, który wbrew wcześniejszym zapowiedziom pojawił się jednak na wiecu, został przez znaczną część jego uczestników wygwizdany. Charyzmatyczny, ale też kontrowersyjny Vuk, będący bez wątpienia najlepszym mówcą wśród liderów opozycji, tym razem - zdaniem wielu mieszkańców Belgradu - popełnił taktyczny błąd, polegający na tym, że mówił to, czego uczestnicy mityngu nie chcieli usłyszeć. 150 tys. ludzi żądało natychmiastowego odejścia Milosevicia, Drasković zaś przekonywał, że władzy nie obala się na ulicach i wiecach, a tylko w demokratycznych wyborach. Zaproponował, by zorganizowano je przed końcem tego roku. Jego słowa odebrano jako poparcie dla władz, które już wcześniej zasugerowały, by wybory przeprowadzić w drugiej połowie listopada.
"Ludzie są bardzo rozczarowani. Jeśli nie bali się przyjść i wiedzieli, po co przyszli, to nie można im mówić, że są tutaj niepotrzebni" - skomentował wystąpienie swojego rywala Zoran Dzindzić. Rozżalony Drasković zapowiedział, że już nigdy nie weźmie udziału w żadnej manifestacji wspólnie z innymi przedstawicielami opozycji. Lider SPO ostrzega, że jeśli w Serbii nie odbędą się szybko wybory, krajowi grozi wojna domowa, której nie powstrzyma żaden "KFOR czy też SERBIA FOR". Dzindzić nie przejął się zbytnio zerwaniem przez Draskovicia kontaktów z pozostałą częścią opozycji i jego ostrzeżeniami. "My nie żądamy współpracy z SPO, lecz z tymi, którzy chcą odejścia Milosevicia. Wszyscy wiemy, że nie można już prowadzić polityki w gabinetach czy w Białym Dworze (siedziba prezydenta), lecz na ulicach i placach" - stwierdził przywódca DS.
Występując podczas czwartkowej demonstracji, Dzindzić oświadczył, że Związek na Rzecz Zmian daje Miloseviciowi i jego klice piętnaście dni na podanie się do dymisji: "Jeżeli po tym czasie nie znikną nam z oczu i nadal będą tam, gdzie są, to cała Serbia wyjdzie na ulice i pozostanie na nich aż do skutku, czyli do zwycięstwa". Związek na Rzecz Zmian i jego lider nie biorą pod uwagę tego, co zagraniczni korespondenci słyszą w Belgradzie na każdym kroku: bez Vuka obalenie reżimu jest niemożliwe.


Kłótnie w serbskiej opozycji odbierają jej szansę obalenia skompromitowanego
reżimu Slobodana Milosevicia


Podobnie jak Drasković myśli też gen. Momcilo Pevisić, były szef sztabu armii jugosłowiańskiej, obecnie przewodniczący Ruchu na Rzecz Demokratycznej Serbii. Uważa on, że najważniejszy cel, jakim jest obecnie odsunięcie Milosevicia od władzy, może zostać osiągnięty tylko demokratycznymi metodami. Emerytowany generał twierdzi, że parlament federalny powinien odwołać prezydenta. Jeśli deputowani tego nie uczynią, wówczas Milosević będzie ich zmieniał jednego po drugim - przekonuje Pevisić. Generał trzyma się z dala od kłótni między Draskoviciem i Dzindziciem, podkreślając, że jego celem nie jest walka o władzę, lecz walka o uratowanie narodu i państwa.
"Reżim znajduje się w beznadziejnej sytuacji i może upaść w każdej chwili. Partie opozycyjne tego nie rozumieją. To dramat opozycji i duża szansa dla Milosevicia" - mówi Mladan Dinkić, koordynator G-17, uważany za poważnego kandydata na premiera rządu tymczasowego. Tymczasem liderzy serbskiej opozycji - zachowujący się jak obrażone na siebie primadonny - doprowadzili do tego, że położenie ugrupowań opozycyjnych jest w tej chwili wręcz tragiczne, a Milosević na pewno już wie, jak zachować władzę. Organizując wiec, który miał się stać demonstracją siły i jedności opozycji, a w istocie obnażył jej słabość i głębokie podziały wewnętrzne, dali odpowiedź na nurtujące wszystkich od dawna pytanie: czy w obecnej sytuacji serbska opozycja jest w stanie obalić Milosevicia?
Nikt nie ma już wątpliwości, że nie istnieje zjednoczona opozycja, zmalały szanse, że poprowadzi ona zmęczone i upokarzane przez ostatnich dziesięć lat społeczeństwo do zwycięstwa. Tymczasem większość Serbów chce teraz tylko jednego: normalnego i godnego życia, czyli pracy, godziwego wynagrodzenia za nią, końca niedostatków i poczucia bezpieczeństwa. Niestety, nikt nie ma recepty na szybką odbudowę kraju ze zniszczeń wojennych, które okazały się bardziej dotkliwe, niż przedstawiała to oficjalna propaganda. Serbowie nie chcą już "Slobo", który cofnął kraj o 40 lat, choć jeszcze niedawno gotowi byli uznać go za męża opatrznościowego. "Byliśmy naiwni, wierząc w jego idee Wielkiej Serbii" - można usłyszeć od mieszkańców Belgradu. Zrozumieli też, że wszystkie ostatnie wojny, na które wyruszali w czołgach, a wracali na traktorach, doprowadziły ich kraj do ruiny, chaosu i międzynarodowej izolacji. Niektórzy ekonomiści uważają, że Serbia może się stać pariasem Europy - najbiedniejszym państwem naszego kontynentu.
Serbów ostatecznie rozczarowało zachowanie liderów opozycji. Na mityng nie przyszli z powodu Dzindzicia czy Draskovicia, ale w nadziei na lepszą przyszłość dla siebie i swoich dzieci. Wygląda na to, że na serbskiej scenie politycznej jest w tej chwili tylko dwóch aktorów: naród - zmęczony, ale świadomy, czego chce - i Slobodan Milosević.

Więcej możesz przeczytać w 35/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.