Socjalkapitalizm

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak radzi sobie na rynku półtora tysiąca spółek pracowniczych?
Pod koniec lat 80. w dyskusjach nad przeobrażeniami własnościowymi modne było określenie "akcjonariat pracowniczy". Obok "powszechnego uwłaszczenia" był to drugi element iluzji ekonomicznej, sugerującej, że możliwe jest stworzenie "socjalistycznego kapitalizmu", czyli kapitalizmu bez bogaczy, bez nierówności dochodowych, a za to takiego, w którym wszyscy są właścicielami wszystkiego.
Różne były przyczyny akcesu do obozu zwolenników takich reform. Dla jednych były one realizacją wizji ideologicznej (obojętne, czy wynikającej z nowocześniej pojmowanego socjalizmu czy też ze społecznego nauczania Kościoła, namawiającego ponoć do poszukiwania trzeciej drogi). Inni koncept własności pracowniczej traktowali utylitarnie. Spodziewali się bowiem, że masowa realizacja polskiej wersji programu ESOP (Employee Stock Ownership Plan - program akcyjnej własności pracowniczej, amerykańska koncepcja tworzenia spółek, których właścicielami byliby pracownicy, lansowana w tym czasie w Polsce przez lewackich ekonomistów amerykańskich, Louisa Kelso i Krzysztofa Ludwiniaka, bardzo wówczas modna, a dziś - całkiem słusznie - zapomniana) może zmniejszyć opory społeczne przed prywatyzacją. Nacisk obydwu tych grup był tak silny, że zdecydowano się na popieranie uwłaszczenia pracowników.

Owo popieranie występuje w dwóch formach: wywianowania pracowników przedsiębiorstw prywatyzowanych drogą kapitałową w pakiet akcji (początkowo była to możliwość zakupu 20 proc. akcji za połowę ceny, obecnie jest to prawo "nieodpłatnego nabycia" 15 proc. akcji) oraz "oddania przedsiębiorstwa do odpłatnego korzystania spółce", której udziałowcami jest "ponad połowa pracowników przedsiębiorstwa państwowego albo pracowników i rolników lub rybaków".
W pierwszym wypadku pracownicy stają się inwestorami biernymi i - jak dowodzi praktyka - bardzo chętnie wyzbywają się posiadanych udziałów. Trudno zatem mówić o wpływie prywatyzacji pracowniczej na efektywność funkcjonowania przedsiębiorstwa. Bardzo dyskusyjny - co pokazała prywatyzacja Telekomunikacji Polskiej - jest także element sprawiedliwości społecznej. O tym, czy przed laty podejmowaliśmy pracę w przedsiębiorstwie, które okazało się superrentowne, czy też w "socjalistycznym mastodoncie", decydował przypadek. A zatem to, czy w ramach prywatyzacji dostaliśmy miliard czy "w czapkę śliwek", było zdarzeniem losowym, podobnym do wygranej w superlotku. Dyskusyjne są również efekty ekonomiczne spółek pracowniczych. Ustawodawca ograniczył tutaj skalę prywatyzacji, dopuszczając do niej przedsiębiorstwa, w których zatrudnienie nie przekracza 500 osób, wartość sprzedaży jest niższa od 6 mln ECU, a wysokość funduszy - od 2 mln ECU. Postawił także przed PPPRiR ("pracownikami przedsiębiorstwa państwowego i rolnikami lub rybakami"), którzy chcą przejąć "przedsiębiorstwo do odpłatnego korzystania", pewne warunki. Do spółki przystąpić musi ponad połowa pracowników, muszą znaleźć inwestora strategicznego, który kupi co najmniej 20 proc. akcji. Łącznie kapitał akcyjny spółki opłacony przez PPPRiR i inwestora strategicznego musi wynieść 20 proc. funduszu założycielskiego i funduszu przedsiębiorstwa.

Po spełnieniu powyższych warunków PPPRiR sprawują efektywną kontrolę nad przedsiębiorstwem już teraz formalnie prywatnym. De iure nie jest ono jeszcze ich własnością, są oni jedynie udziałowcami spółki, która przejęła przedsiębiorstwo do odpłatnego korzystania na ustalony w umowie okres, nie przekraczający dziesięciu lat. "Przeniesienie własności na przejmującego" następuje pod warunkiem, że w tym okresie spłaci on dług wobec skarbu państwa. Może to także nastąpić wcześniej, jeżeli spłaci on co najmniej jedną trzecią należności wynikających z umowy w ciągu dwóch lat lub połowę w ciągu roku. Wysokie układające się strony (czyli PPPRiR i skarb państwa) mogą także postanowić, że własność przedsiębiorstwa może być przeniesiona przed upływem okresu, na który umowa została zawarta, zaś pozostała część należności zostanie zapłacona w ratach. Po dwóch latach obowiązywania umowy, przy podwyższeniu kapitału akcyjnego spółki, nowe akcje mogą przejąć dowolne "osoby prawne". De facto oznacza to kres "spółki pracowniczej" i sprzedaż nieswojego (bo tylko "przejętego do odpłatnego korzystania" i nie spłaconego) przedsiębiorstwa.
Wspomnieć należy także o dwóch dodatkowych przywilejach, pozaustawowych wprawdzie, ale w praktyce pilnie przestrzeganych. PPPRiR mają pierwszeństwo roszczenia własnościowego (z chwilą jego zgłoszenia ustają wszelkie inne rokowania). Po drugie, wycena majątku państwowego, po który ręce wyciągają PPPRiR, na ogół nie jest przesadnie wysoka. Można powiedzieć zatem, że załoga przejmująca przedsiębiorstwo uzyskuje kolosalne prawa (z prawem do praktycznie bezkarnego zbankrutowania włącznie) za bardzo niewielką cenę.


To, czy w ramach prywatyzacji pracownicy dostali "w czapkę śliwek" czy miliard, było zdarzeniem losowym

Jak realizuje te prawa? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa (przed stu laty Leon Walras powiedział, że w celu ustalenia, czy komunalne metro w Paryżu może być równie efektywne jak państwowe, trzeba by zbudować drugi Paryż i drugie metro). Rozrzut wyników istniejących spółek pracowniczych (jest ich prawie półtora tysiąca) idealnie niemal pokrywa się z tzw. rozkładem normalnym. Mniej więcej jedna trzecia z nich radzi sobie całkiem dobrze, jedna trzecia "jakoś przędzie", a wśród reszty osiągającej gorsze wyniki mieliśmy ok. 1 proc. bankructw i około trzydziestu spółek trwale nie wywiązujących się z umów leasingowych (skarb państwa powinien te umowy rozwiązać, ale nie bardzo miałby co z tym zrenacjonalizowanym majątkiem zrobić). Jak dowodzą wszystkie badania nad efektami zmian własnościowych (ich wyniki zestawił ostatnio Maciej Bałtowski w pracy "Prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych. Przebieg i ocena"), przeciętnie rzecz biorąc, wyniki spółek pracowniczych są porównywalne z wynikami firm prywatyzowanych drogą kapitałową. Zgodnie z podaną wyżej regułą Walrasa, z zestawienia tego trudno wyciągać daleko idące wnioski. Porównywane grupy (spółki pracownicze i firmy prywatyzowane kapitałowo) nie są bowiem identyczne. Prywatyzacja pracownicza dotyczyła przedsiębiorstw mniejszych i pochodzących z sektora usług i produkcji dóbr konsumpcyjnych. Były to zatem podmioty, które łatwiej powinny się dostosować do rygorów rynku.

Do ciekawszych wniosków prowadzi porównanie w obrębie branż. Dobrym poligonem może być tutaj warzenie piwa, albowiem odziedziczona po komunizmie posucha skazywała producentów (zwłaszcza w pierwszej połowie lat 90.) na wysokie zyski. Mieliśmy w tej branży browar czysto państwowy - Browary Górnośląskie Zabrze, który mimo obiektywnych przeciwności zbankrutować potrafił, mieliśmy firmy prywatyzowane kapitałowo z udziałem inwestorów zagranicznych, które dynamicznie zwiększały produkcję. Były także dwie spółki pracownicze: Dojlidy i Zakłady Piwowarskie w Lublinie. Dojlidy błyskawicznie spłaciły raty leasingowe i natychmiast, gdy tylko mogły (złośliwi twierdzą, że nawet wcześniej), sprzedały się inwestorowi zagranicznemu. Wejście Binding Brauerei sprawiło, że prowincjonalny browar awansował na szóste miejsce w kraju, powiększając swoją sprzedaż w latach 1993-1998 prawie pięciokrotnie. Z kolei Zakłady Piwowarskie w Lublinie, które prawie przez siedem lat pozostawały typową spółką pracowniczą, odnotowały ujemną dynamikę sprzedaży i spadły w tym czasie z szóstego na siedemnaste miejsce w kraju. W końcu i one postanowiły się "oddać w dobre ręce" (choć nie wiadomo jeszcze w czyje). Dodajmy także, że utrata praw własności raczej nie oznaczała straty dla pracowników, którzy w listopadzie 1992 r. zdecydowali się przystąpić do spółki pracowniczej.

Spółka akcyjna Zakłady Piwowarskie zarejestrowana została 15 listopada 1992 r. Jej udziałowcami było 109 akcjonariuszy, a kapitał akcyjny wynosił 1,3 mln zł. W lecie 1999 r. "nieznani sprawcy" w zupełnej tajemnicy rozpoczęli skupowanie od pracowników akcji spółki, która tymczasem zmieniła nazwę na Perła Browary Lubelskie. Z informacji prasowych (potwierdzonych przez walne zgromadzenie akcjonariuszy) wynika, że 51 proc. akcji kupił Hubert Gierowski, podejrzewany o to, że działa na rzecz branżowego inwestora zagranicznego, a 49 proc. Małopolski Browar Strzelec (pośrednikiem tutaj był Kredyt Bank). Wedle zawartych umów (a nikt nie może wykluczyć dodatkowych "bonusów"), kupujący łącznie zapłacili za owe pakiety 50 mln zł. Szacować można zatem, że posiadacze akcji pracowniczych na ich sprzedaży zarobili dwustukrotnie. Wprawdzie jest to zysk nominalny, nawet jednak po uwzględnieniu inflacji w latach 1993-1999 zarobek jest spory.
Ocena tego faktu budzi tzw. mieszane uczucia. Z jednej strony - to dobrze, że firma znajdzie prawdziwego właściciela i zapewne będzie się rozwijać. Brzydko byłoby także zazdrościć pracownikom Perły, którzy w 1992 r. zaryzykowali swoje pieniądze, a dzisiaj - zgodnie z polskim prawem - wielokrotnie je pomnożyli (w końcu prawdą jest, że zakłady w jakim takim stanie utrzymali). Wątpliwości dotyczą jednak dwóch spraw. Po pierwsze - efektywności, po drugie - sprawiedliwości. Czy nie korzystniej byłoby, gdyby skarb państwa od razu sprzedał firmę inwestorowi prywatnemu? Czy pracownicy tych firm, które mogły być przekształcone w rentowną spółkę pracowniczą, nie zostali nadmiernie uprzywilejowani w stosunku do osób zatrudnionych w sferze budżetowej?
Trzydzieści lat przepracowałem na uniwersytecie, który - podobnie jak bro- war - był własnością państwową. Niestety, nie udało mi się ani zamienić go w spółkę pracowniczą, ani też sprzedać korzystnie zachodnim kapitalistom. I dlatego nie zarobiłem. Ale to moja wina. Trzeba było pracować w browarze. 

Więcej możesz przeczytać w 37/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.