Tajemnica handlowa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak sprzedawano Stocznię Gdańską
W tej transakcji udało się harmonijnie połączyć trzy sfery: emocjonalną, związaną z ratowaniem kolebki "Solidarności", gospodarczą i praw- ną - ocenia sprzedaż Stoczni Gdańskiej syndyk Andrzej Wierciński. Wybór nowego właściciela zakładu trwał 25 miesięcy - w tym czasie rozpatrzono 20 ofert. Dopiero 8 września 1998 r. w gdańskim Dworze Artusa podpisano umowę, na mocy której właścicielem upadłego przedsiębiorstwa stała się Korporacja Stoczniowa, czyli wspólne przedsięwzięcie Stoczni Gdynia i spółki EVIP Progress. Zdaniem syndyka, ta oferta była "rażąco lepsza" od pozostałych. Inaczej uważają prawicowi politycy oraz sympatycy Radia Maryja, twierdząc, że stocznię w rzeczywistości wykupili Niemcy pod zastaw atrakcyjnych terenów: "Staną na nich biurowce, a obok powstaną domy publiczne".
Umowa przewiduje, że nowy właściciel zapłaci za stocznię 115 mln zł, utrzyma ją jako samodzielne przedsiębiorstwo produkujące statki oraz zainwestuje 21 mln USD. Za niezrealizowanie tych zobowiązań grozi kara umowna w wysokości 50 mln USD. W lipcu, kiedy syndyk przesłał sędziemu-komisarzowi Dariuszowi Kardasiowi do rozpatrzenia trzy oferty, rekomendował właśnie propozycje Stoczni Gdynia i EVIP Progress. Sędzia podzielił jego opinię, zgadzają się z nią również eksperci z branży okrętowej. Stoczniowcy mieli natomiast nadzieję, że zakład kupi Konsorcjum Budowy Okrętów, wspierane przez Zygmunta Solorza. Ten jednak niemal w ostatniej chwili zrezygnował z udzielenia KBO gwarancji kredytowych. Wycofała się również Stocznia Szczecińska, a osamotniona Gdańska Stocznia Remontowa zaoferowała zbyt mało.
Roman Gałęzewski, przewodniczący stoczniowej "Solidarności", w dniu podpisania umowy o sprzedaży mówił rozgoryczony, że inni chętni wycofywali się, gdy im "coś obiecano lub pogrożono". Wśród działaczy związkowych w stoczni krążą pogłoski, że jednemu z niedoszłych inwestorów obiecano prywatyzowaną właśnie starogardzką Polpharmę, wielkie zakłady przemysłu farmaceutycznego. - Jesteśmy świadkami walki między UW a AWS. Sprzedaż Stoczni Gdańskiej to decyzja polityczna Balcerowicza - twierdzi Karol Guzikiewicz, wiceprzewodniczący stoczniowej "Solidarności". - Wedle zasady: gdyby pojawiło się nawet stu kupców, zawsze okazywałoby się, że Gdynia jest najlepsza.
Tymczasem Gdynia to Janusz Szlanta, prezes zarządu stoczni. Nie tylko na wybrzeżu metoda przejęcia przez jego spółkę kontroli nad Stocznią Gdynia oraz jego polityczne i bankowe koneksje budzą spore emocje. Stoczniami zawsze rządzili okrętowcy, a Szlanta jest fizykiem ciała stałego, naukowcem i byłym wojewodą radomskim (w czasach rządu Hanny Suchockiej). Potem był między innymi dyrektorem w Polskim Banku Rozwoju. Jako jego przedstawiciel został w 1996 r. przewodniczącym rady nadzorczej Stoczni Gdynia. Wiosną ubiegłego roku doprowadził do odwołania prezesa Krzysztofa Banaszaka i zajął jego miejsce. Pod koniec czerwca 1997 r. w warszawskim sądzie zarejestrowano spółkę akcyjną Stoczniowy Fundusz Inwestycyjny (SFI). Szlanta posiadał połowę akcji, jedna trzecia należała do wiceprezesa Andrzeja Buczkowskiego, pozostałe do Huberta Kierkowskiego, niegdyś wiceprezesa Banku Gdańskiego, potem w PBR. W styczniu SFI kupił 39 proc. akcji Stoczni Gdynia należących do Banku Handlowego i Pomorskiego Banku Kredytowego. Mała spółka o kapitale 100 tys. zł przebiła ofertę Stoczni Szczecińskiej. Znalazła kredytodawcę - jeden z banków giełdowych, a wedle innych źródeł - bank z Dolnego Śląska.
Transakcję przygotowywali także Hubert Kierkowski, od lutego tego roku dyrektor Departamentu Spółek Strategicznych i Instytucji Finansowych w Ministerstwie Skarbu Państwa, do lipca przewodniczący rady nadzorczej Stoczni Gdynia, oraz Marek Roman, dyrektor generalny w grupie firm konsultingowych EVIP (jako jedyny poza członkami rodzin właścicieli zasiada także w radzie nadzorczej SFI). Lista referencyjna SFI to długi wykaz czołowych zagranicznych inwestorów i najszacowniejszych polskich instytucji rządowych. Mimo tych referencji, przejęcie kontrolnego pakietu akcji gdyńskiej stoczni przez SFI odbyło się w atmosferze tajemniczości i skandalu. "Z formalnego punktu widzenia wszystko jest w porządku, budzi jednak wątpliwości etyczne" - zwierzył się "Gazecie Wyborczej" Wiesław Kaczmarek. Z kolei marszałek Sejmu Maciej Płażyński wystąpił do NIK o zbadanie tej transakcji, tak dla oczyszczenia atmosfery, ponieważ - jak zapewnia - wierzy, że wszystko jest w porządku.
Tymczasem atmosferę wokół Stoczni Gdańskiej może "oczyścić" Sąd Najwyższy. Marian Krzaklewski zapowiedział odwołanie do SN od decyzji zezwalającej na sprzedaż stoczni. Przewodniczący "Solidarności" - niegdyś sojusznik Stoczni Gdynia - opowiada się za układem z wierzycielami. Żarliwymi zwolennikami takiego rozwiązania są Radio Maryja, działający przy nim Społeczny Komitet Ratowania Stoczni Gdańskiej i Przemysłu Okrętowego, kilkudziesięciu posłów AWS oraz wielu prawicowych polityków. Eksperci zwracają jednak uwagę, że w wyniku postępowania układowego wierzyciele (jest ich 3800) odzyskaliby znacznie mniejszą część długu, który wynosi 650 mln zł. Poza tym postępowanie to trwa bardzo długo, tymczasem pozbawiona zamówień stocznia może praktycznie przestać istnieć.
Zwolennikami układu są także stoczniowcy, zwłaszcza działacze związkowi, od momentu, gdy okazało się, że nie ma szans na sprzedaż przedsiębiorstwa Konsorcjum Budowy Okrętów lub Gdańskiej Stoczni Remontowej. Obawiali się oni, że Stocznia Gdynia zlikwiduje gdańską jako samodzielne przedsiębiorstwo, wykorzysta dla swych potrzeb nowoczesne wydziały kadłubowe, a zwolnione tereny nieprodukcyjne staną się atrakcyjnym zastawem dla banku udzielającego kredytu na zakup stoczni. Chodzi o 40-70 ha gruntów położonych w centrum Gdańska, są one jedynym miejscem, na którym może powstać prawdziwe city. Ich wartość waha się (w zależności od różnych szacunków) od 20 do 300 mln USD.
Przed decyzją o sprzedaży stoczni gdańscy związkowcy toczyli z prezesem Szlantą negocjacje na temat pakietu socjalnego. Nie otrzymali jednak zapewnienia, że nie będzie zwolnień grupowych i że utrzymana zostanie produkcja statków. Związkowcy nie uczestniczyli więc w uroczystości podpisania umowy o sprzedaży Stoczni Gdańskiej. Przed Dworem Artusa protestowała za to grupka 30-40 osób przeciwnych "grabieży polskiego majątku przez Żydów".
Roman Gałęzewski wypowiada niepopularną w Gdańsku opinię: - To, co się stało w Stoczni Gdynia, budzi wiele kontrowersji, ale pozwoliło temu zakładowi przetrwać, dojść do dobrej kondycji, uratowało miejsca pracy dla 8 tys. ludzi. Czy zatem Stocznia Gdańska także ma szansę na sukces? Leszek Filipowicz, dyrektor w firmie BMF, która w imieniu syndyka Wiercińskiego prowadziła negocjacje z potencjalnymi kupcami, stwierdził, że obie stocznie uzupełniają się, a konsolidacja to konieczność w sytuacji, gdy wszystkie polskie stocznie mają potencjał mniejszy niż jedno przedsiębiorstwo okrętowe Daewoo czy Hyundaia. Nowy właściciel zamierza zatem połączyć służby finansowe i handlowe spółek, deklaruje, że zainwestuje w Stocznię Gdańską nie 21 mln USD (do czego się zobowiązał), ale 80-100 mln USD. Nikt nie wierzy, że Janusz Szlanta i wspólnicy mają takie pieniądze. Kto więc udzielił kredytu na zakup stoczni i obiecuje dalsze środki na jej rozwój? Nieoficjalnie mówi się, że holenderski ABN AMRO.
Janusz Szlanta zapowiedział, że przekaże "Solidarności" pamiątki i symbole jej działalności, m.in. słynną salę BHP, w której podpisano porozumienia gdańskie. Nie cofnie to jednak koła historii.

Więcej możesz przeczytać w 38/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.