Historia paranoi

Dodano:   /  Zmieniono: 
Po latach stan wojenny wydaje się mieszaniną grozy i absurdu
"W związku z wprowadzeniem stanu wojennego zabrania się oczekiwania w sklepie na dostawy towaru" - głosiła zimą 1982 r. wywieszka w spożywczym w Błoniu. Z powodu braków materiałowych w Urzędzie Pocztowym nr 6 w Szczecinie książki telefoniczne uwiązano na powrozach. W Białymstoku obok telefonu zaufania uruchomiono specjalną linię telefoniczną, gdzie specjaliści wyjaśniali zawiłości reglamentacji kartkowej. Te i dziesiątki innych sytuacji z czasów stanu wojennego wydają się pokoleniu, które dziś wchodzi w dorosłość, fragmentami scenariuszy filmów Stanisława Barei.

Grozę tych lat można przybliżyć na modłę martyrologiczną, ale z czasem narasta przekonanie, że łatwiej ją oswoić, pokazując absurd i śmieszność, na przykład zanotowane w rubrykach kryminalnych gazet lokalnych. Janina P., mieszkanka Ło- dzi - relacjonowała gazeta w czasach kartkowego rozdawnictwa - została napadnięta w pracy przez Henry- ka W. Łupem padły dwie butelki wódki, które niosła, o czym napastnik wiedział. Inspekcja robotniczo-chłopska zdemaskowała mieszkańca Radomia Stanisława M., który w piwnicy i na strychu przechowywał m.in. 200 kg płatków mydlanych, 60 kg proszku do prania, 200 kg zwykłego mydła oraz 50 pudełek pasty BHP. Podczas komisyjnego palenia wadliwie wydrukowanych kartek żywnościowych w zakładach graficznych w Szczecinie dwaj hydraulicy i palacz, korzystając z nieuwagi komisji, wyciągnęli z pieca dwa rulony kartek. Wpadli, bo okazało się, że kartki wydrukowane były jednak prawidłowo. W gazetowych rubrykach "Sprzedam - kupię" figurowało nie tylko nieśmiertelne: "Bony kupię", lecz także oferta sprzedaży brylantów z wyszczególnionymi karatami czy ogłoszenie: "Tłuszcz lisi topiony - 500 kg". Wobec ewidentnych braków w sprzęcie chłodniczym drób w Hali Mirowskiej zabijano na oczach klienta, co powodowało - jak ubolewała prasa stołeczna - nierzadkie zbryzgiwanie krwią eksponowanych w pobliżu towarów. W aptekach Trójmiasta wymagano, by klienci dostarczali spirytus - aptekarze używali go do produkcji lekarstw. Spirytus oraz drożdże były najczęstszym łupem złodziei, którzy włamywali się do ciastkarni. Deficytowe okazały się nawet butelki. W Łodzi sklepy oferowały za dziesięć butelek talon na rajstopy, a w Zielonogórskiem za tyle samo "opakowań szklanych" można było uzyskać talon na "krajowe wino owocowe". Prasę zalewała nowomowa dyspozycyjnych dziennikarzy i kwiecista polszczyzna niedouczonych czytelników - na przykład "Trybuna Ludu" zawiadamiała z urzędowym optymizmem: "Kolejarze rozumieją sens swojej pracy". Na innych łamach skarżył się zawiedziony racjonalizator: "Jestem wiejskim rzemieślnikiem spalonym na panewce, któremu zapał zgasiła gaśnica wiejskiej biurokracji". Ożywienie stylistyczne przeżywali również literaci: "Nie jesteśmy osobliwą górą smutku, której pęka głowa o wycieczkę z Orbisem, by tylko z socjalizmu jak z Czerwonego Kapturka nieco się wychylić i zzielenieć z dolarów po zęby" - zapisano w oświadczeniu Młodoliterackiego Komitetu Obywatelskiego Ocalenia Narodowego w Szczecinie. "Trybuna Ludu" niepowtarzalną retoryką sprawozdawała ze świątecznej wizytacji patroli, jaką generałowie milicji przeprowadzali na warszawskich ulicach: "Rozmowy proste, nieskrępowane, serdeczne. Jedynie chwile składania meldunków przez dowódców patroli przypominały, że to nieprzypadkowe noworoczne pogawędki, że ludzie ci pełnią twardą i odpowiedzialną służbę". Entuzjazm oficjalnej prasy budziły pomysły racjonalizatorskie, których autorzy usiłowali zaradzić sytuacji powszechnego niedoboru wszystkiego. Pracownikom tarnowskiego Transbudu wyczerpał się zapas opon. Wpadli więc na pomysł, by przeczesać okoliczne stawy - wyłowiono z nich 5 tys. opon utopionych tam w poprzednich latach, a teraz uznano je za zdatne do użytku. Koszalinianin, który wraz z rodziną zajmował pokój o powierzchni 12 m2, wysłał swą żonę z dzieckiem na wieś, a w pokoju założył hodowlę kurczaków. Jedna z mieszkanek Łodzi zrobiła sobie spódnicę z sierści własnego pudla. Konfekcja miała jednak tę wadę, że za idącą ulicą właścicielką ciągnęła się sfora psów. Takie działania zaradcze nie uchodziły wówczas za wstydliwe. Wiceminister handlu wewnętrznego Marcin Nurowski radził rodakom na łamach "Zielonego Sztandaru", by z braku nowej odzieży starszą "podreperować, połatać, przenicować. Nie powinien się tego wstydzić ani student, ani profesor czy minister. Rzeczywiście chodzę w podniszczonym, ale za to dobrym garniturze ťBytomŤ - wytarła się podszewka, więc żona naszyła dużą łatę" - objaśniał. Niekiedy racjonalizacja drastycznie szwankowała. Rolnicza spółdzielnia produkcyjna w Brzostówcu wprawdzie dorobiła się imponującego biurowca z dwiema salami konferencyjnymi przy braku jakiegokolwiek pomieszczenia na przechowywanie nasion, ale także zrobiła zapas druków biurowych na ponad sto następnych lat swojego działania. Spółdzielnia padła w 1982 r. W tych latach mało kto przejmował się jednak doniesieniami oficjalnej prasy. Polska żyła już właściwie w drugim obiegu. To on wyznaczał najważniejsze tematy, wskazywał osobistości i degradował oficjalnych polityków. Najczęściej za pomocą dowcipu. Legendą tych lat był Albin Siwak - wysferzony robotnik w składzie KC, który miał być alibi dla aparatu o rodowodzie nomenklaturowym. Dla ośmieszenia jego osoby odkurzano stare żarty o Gomułce. Kiedy ekipa Jaruzelskiego zastanawiała się, którą kurię zamknąć w ramach represji antykościelnych, Siwak zaproponował Kurię Skłodowską. Inaczej dowcip traktował Jerzego Urbana, którego inteligencję trudno było kwestionować. Natomiast łatwo przychodziła drwina z urody rzecznika rządu. Opowiadano, że na wystawie obrazów zachwycił się pewnym płótnem, pewien, że to Picasso. Okazało się, że patrzył w lustro. Obiektem szczególnego szyderstwa stali się zomowcy, którym jeszcze silniej niż milicjantom w czasach Gierka wytykano ogólne sprymitywienie. Nagminnie powtarzano kawały o zomowcu, który kupuje "atrament do piątej klasy", i o jego pałce, którą musi się bronić, gdy jakaś myśl przychodzi mu do głowy, i o jego kałasznikowie, z którego wystrzelał cały magazynek, zanim drapieżny ptak "z gatunku lotnia" wypuścił wreszcie człowieka. Sporo ironizowano na temat konfidentów. Kiedy SB dokonała w 1984 r. licznych aresztowań mających na celu likwidację podziemnego miesięcznika "Arka", nazwano ich za ówczesnym szlagierem ekranowym "poszukiwaczami zaginionej arki". Dowcip poza odreagowaniem emocjonalnym przynosił korektę informacji, zwłaszcza jeśli na bieżąco dyskredytował szeroko reklamowane w prasie posunięcia władzy. Wieloetapową reformę gospodarczą porównywano wtedy do Wyścigu Pokoju, w którym o zwycięstwie zdecyduje i tak "kryterium uliczne". Na pytanie pani nauczycielki: "Co to jest jaszczurka?" dzieci odpowiadały: "To krokodyl po drugim etapie reformy gospodarczej". Czasy stanu wojennego przyniosły wysyp żartu antyradzieckiego, jego kolportowanie osłabiało lęk przed ewentualnym potężnym interwentem. Wykpiwano wszystko - od przywódców po naukę radziecką. Na przykład: radzieccy eksperymentatorzy upuszczają z dużej wysokości kota i zapaloną latarkę, po czym dochodzą do wniosku, że spadający kot osiągnął prędkość światła. W latach 80. rozmnożeniu uległ folklor śpiewany. Rymowano na melodie zapamiętane z lat okupacji: "W dniu trzynastym grudnia cały świat się smucił/ Bo Jaruzelski w Polsce swobody ukrócił". Odżył song z roku 1970: " Chłopcy z Grabówka, chłopcy z Chylonii/ Znowu milicja użyła broni/ i po raz wtóry w grudniu ponurym/ Janek Wiśniewski padł". Śpiewano także w tonacji lżejszej. Świeży refren zyskała stara piosenka o furmanie: "Hej wio, hej MO, ORMO, SB oraz ZOMO/ Oj, piorą robotników lepiej niż sam proszek >>Omo<<". Rymowano też na melodię "Chacharów": "Jedna wrona drugiej wronie/Wiesza dekret na ogonie./ A zomowcy żyją i pałami biją/ Ludzi zamykają, wszystko w dupie mają". W stanie wojennym ożyły dawno nie uprawiane gatunki piśmiennicze, na przykład ballada dziadowska. Jedna z nich z roku 1982 relacjonowała: "I choć nie było żadnego bunta/ A ludzie biedne, zgonione/ To się zebrała wojenna junta/ I się przechrzciła na wronę". Internowani odświeżyli tradycję piosenki więziennej, jak ta śpiewana we Wronkach na melodię "Więc pijmy wino, szwoleżerowie": "Niech nikt nie powie, bracia więźniowie/ Że nam we Wronkach było źle/ Lepiej tu mamy niźli u mamy/ Nikt z nas na wolność nie rwie się". Powstawały okolicznościowe kolędy: "Wśród nocnej ciszy czy Polak słyszy/ Jak Jaruzelski z czołgami spieszy?". Hurtem parafrazowano klasykę poezji. W czasie studenckich strajków w 1981 r., których przyczyną była m.in. rektorska nominacja profesora Hebdy, rymowano za Mickiewiczem: "Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał Hebdzie/ Ten młody zdusi Centralny". Zdarzały się nawet parafrazy tekstów z liturgii mszalnej, na przykład credo: "Wierzę w Stefana Olszowskiego/ i Wojtka Jaruzelskiego/ Przyjaciela jedynego/ Który się począł z ducha kremlowskiego". Wśród niezliczonych inskrypcji ściennych doby stanu wojennego znalazło się sporo na tyle dowcipnych, by można je uznać za pierwowzór graffiti spopularyzowanych na początku lat 90., na przykład "Zomo Sapiens" czy "Nie przejmuj się. Przejmuj władzę". Pojawiły się nawet epitafia wymierzone w osoby skupiające na sobie powszechną niechęć, m.in. "Tu wreszcie spoczywa/ Generał Oliwa/ Módlmy się, niech na wierzch/Więcej nie wypływa". Kronikarze odnotowali powstanie kilku szopek z udziałem kluczowych postaci epoki. W jednej z nich generał Kiszczak śpiewał na melodię starego przeboju Maryli Rodowicz: "Radiowozy kolorowe z migaczami/ Jadą wozy ciężarowe z zomowcami". Szerokim echem odbiło się odśpiewanie do specjalnie napisanej muzyki dekretu o stanie wojennym przez artystów krakowskiej Piwnicy pod Baranami.

Więcej możesz przeczytać w 50/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.