Populiści zablokowani (aktl.)

Populiści zablokowani (aktl.)

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nieuzyskanie przez populistyczną Partię Pracy zdecydowanej większości, jest "zwycięstwem Litwy" - skomentował wynik II tury niedzielnych wyborów parlamentarnych litewski politolog Lauras Bielinis.
Litwa wybrała parlament najlepszy, jaki sobie można było wymarzyć - mówi Bielinis. "Przy obecnym rozkładzie sił, gdy żadna partia nie zdobyła zdecydowanej większości, Sejm będzie zmuszony do poważnych i odpowiedzialnych negocjacji w sprawie każdej decyzji. Będziemy mieli pracujący parlament i współpracujące partie polityczne" -  powiedział politolog, podkreślając, że "w związku z tym system demokratyczny Litwy jedynie się wzmocni".

Obserwatorzy podkreślają jednak, że stabilność "koalicji tęczowej" - jak nazwano koalicję, którą maja stworzyć socjaldemokraci i socjalliberałowie (razem 31 mandatów), konserwatyści (25) i Związek Liberałów i Centrum (18) - będzie zależała od woli politycznej rządzących partii. Akcentuje się, że w ciągu 14 lat niepodległości socjaldemokraci i konserwatyści wymienili się niejednym ostrym słowem, ale teraz łączy ich obawa przed dojściem do władzy Partii Pracy i jej szefa Viktora Uspaskicha, a poza tym są w Sejmie nie pierwszy rok i nauczyli się już pracować i szukać kompromisów.

Jeżeli socjaldemokratom, socjalliberałom, konserwatystom i  Związkowi Liberałów i Centrum uda się porozumieć, Litwa po raz pierwszy będzie miała rząd składający się z lewicy i prawicy.

"Ta koalicja będzie krucha, ale sądzę, że lewica i prawica potrafią się dogadać" - mówi Bielinis.

Inny politolog, Algis Krupaviczius, przypomina jednak, że 1/3 wyborców wybrała "partie protestujące": 39 mandatów uzyskała Partia Pracy, koalicja zdymisjonowanego prezydenta Rolandasa Paksasa - 11 mandatów. "O tym nie można zapominać i z tym się trzeba liczyć" - powiedział Krupaviczius.

"Ci, którzy głosują na partie populistyczne, są niezadowoleni z  obecnej sytuacji gospodarczej kraju. Wyniki wyborów pokazują, że  takich osób jest dużo. Nowa rządząca koalicja będzie musiała o tym pamiętać i nie zapominać, że to właśnie dotychczasowe rządy tradycyjnych partii prawicy i lewicy zrodziły Partię Pracy i  Paksasa" - powiedział Krupaviczius.

Przewodniczący Głównej Komisji Wyborczej Zenonas Vaigauskas w poniedziałek oficjalnie poinformował, że po niedzielnej II turze wyborów Litwa wybrała nowy 141-osobowy Sejm, w którym najwięcej mandatów - 39 - zdobyła Partia Pracy. Na drugim miejscu jest obecnie rządząca koalicja socjaldemokratów i socjalliberałów - 31 mandatów. Konserwatyści zdobyli 25 mandatów, Związek Liberałów i Centrum - 18 mandatów, koalicja Rolandasa Paksasa - 11, Związek Partii Chłopskiej i Nowej Demokracji - 10, Akcja Wyborcza Polaków na Litwie - 2. Do Sejmu wybrano też pięciu kandydatów niezależnych.

W nowym Sejmie będzie 58 posłów z poprzednich kadencji. Będzie też prawie dwukrotnie więcej kobiet - 29. Obecnie jest ich 15.

Przewodniczący Partii Pracy, Viktor Uspaskich, wyraził swoje rozczarowanie wynikami wyborów. "Liczyliśmy na lepszy wynik, na znaczniej więcej mandatów, co  pozwoliłoby nam sformować rząd" - powiedział po ogłoszeniu pierwszych wyników Viktor Uspaskich. Dodał, że obecnie jego partia jest otwarta na współpracę ze wszystkimi partiami.

W ocenie obserwatorów taki wynik wyborów jest dużym ciosem dla  Partii Pracy. "Liczyli na zdecydowaną większość i władzę, a  wszystko wskazuje na to, że będą w opozycji. Niewykluczone, że  wkrótce ta partia zacznie się kruszyć" - powiedział w Litewskim Radiu redaktor naczelny litewskiej agencji informacyjnej ELTA, Virginijus Valentinaviczius.

Krótki żywot Partii Pracy prognozuje również publicysta dziennika "Lietuvos Rytas", Rimvydas Valatka. Według niego, partia Uspaskicha nie dożyje do następnych wyborów w 2008 roku. "Ta  partia powstała z prowincjonalnych przedsiębiorców, którzy nie  mieli swoich ludzi w ministerstwach. Im zależało bardzo na  zwycięstwie właśnie w tej kadencji i na jak najszybszym dojściu do  unijnych pieniędzy" - powiedział Telewizji Litewskiej Valatka, komentując wyniki głosowania.

"Los Partii Pracy zależy od tego, czy ta partia skupia ludzi, którzy rzeczywiście chcą zostać politykami, czy też po prostu zależało im na władzy. Jeżeli chcą być politykami, to utworzą mocną opozycję i będą zbierali punkty na następne wybory. Jeżeli chodziło im tylko o władzę, to przez cztery lata będą pasywnie siedzieli w parlamencie" - powiedział PAP politolog Lauras Bielinis.

Partię Pracy przed rokiem założył najbogatszy deputowany, Rosjanin Vitor Uspaskich. Jego partia grupuje ludzi nie mających doświadczenia w polityce. W jej szeregach jest wiele osób zamożnych. Czołówka partii, na czele z Uspaskichem, to milionerzy.

W czasie kampanii wyborczej Partia Pracy obiecała zwiększenie emerytur, utworzenie nowych miejsc pracy, zapewnienie wszystkim ochrony zdrowotnej, zwalczenie korupcji. Jednym z głównych argumentów Partii Pracy było hasło, że ludzie z tej formacji politycznej sami potrafili dojść do bogactwa i teraz pomogą osiągnąć dobrobyt ogółowi społeczeństwa.

Wzbudzało to niepokój wśród tradycyjnych partii politycznych i  politologów. Przed obecnymi wyborami Sejm zmienił nawet ordynację wyborczą, wprowadzając drugą turę głosowania w okręgach jednomandatowych. Doświadczenie wskazywało, że za drugim razem ludzie zwykle głosują na mniejsze partie, te które uzyskały poprzednio mniej głosów.

Ta tendencja potwierdziła się. W pierwszej turze Partia Pracy uzyskała 23 mandaty. W drugiej turze walczyła o 47, ale zyskała tylko 15.

em, pap